
Rodezja - kiedyś;
Zambia - dziś
Thomas, ojciec 9 dzieciaków mieszka w wiosce Maggie położonej ok. 35km na północ od Chipaty. Jest rolnikiem, ale nie takim zwykłym, takim z przytupem - uprawia parę hektarów ziemii, m.in. banany i nie wiedzieć skąd, posiada głęboką wiedzę na temat roślin, ziół, ich sposobów leczenia, wie co działa na potencję, a co na malarię i takie tam...
Jest człowiekiem światowym - w roku 1980 był w Moskwie na trzymiesięcznym przeszkoleniu, po czym kierował przez dziesięć lat czołgiem T72. Był służbowo w Angoli przez kilka lat by teraz częściowo zajmować się rolą i być na garnuszku wojska, dostaje bowiem coś na kształt emerytury, ale bardziej raczej "na kształt" niż "emerytury"...
Thomasa poznałem przez Archiego - jego siostrzeńca, który prowadzi hostel Kalulu w Lusace. To właśnie on zaproponował nam, że jeśli chcemy poznać kraj i jego mieszkańców, warto odwiedzić jego rodzinę, a tam na pewno znajdziemy, czego szukamy.
Thomas mieszka w nowatorskiej chatce na wzór afrykański, czyli pale drewniane, na których opiera się konstrukcja dachowa ze słomy. Ściany zaś wykonane są z gliny połączonej z łajnem bazującej na wiązaniach słomianych. Chatka Thomasa wyróżnia się tym, że jest wykonana na planie prostokąta, a więźba dachowa oparta jest dodatkowo na systemie szczelnie zbitych łat, które wg Thomasa chronią chatę przed szczurami, które w tradycyjnych konstrukcjach sa w domach piątą kolumną. Thomas ma również radyjko tranzystorowe na baterie, co stawia go w szeregu wyżej ponad okolicznymi sąsiadami.
Dom ten, to jednak za mało dla tak licznej rodziny i Thomas uchyla rąbka tajemnicy, ze w przyszłym roku będzie sie budował. Pytam więc o okoliczności, budowy nowego domu i wszystko, co jest z tym związane. Thomas koszt nowego domu szacuje na ok. 1200$, z czego, jak twierdzi, największą część stanowić będzie beton, ponieważ tu trzeba będzie kupić cement, a to jest najdroższe. Dom Thomasa nie będzie miał już zwykłego klepiska, ale profesjonalną betonową posadzkę, a być może nawet ławę pod ściany nośne. Całą resztę wykona samemu z okolicznych drzew przy pomocy rodziny i ewentualnie sąsiadów. Będzie to istna zamiana dzisiejszego baraku Obamy na chatę wuja Toma...
Na drodze z Maggie do sąsiedniej wioski zatrzymujemy się przy olbrzymim baobabie. Drzewo to, jak twierdzi Thomas ma ponad 500lat, co mi wydaje się i tak wiekiem niedoszacowanym. Drzewo jest tak duże, że w jego wnętrzu, które powstaje czasem w naturalny sposób w starych baobabach, może sie pomieścić 8-10 osób. Podobno kiedyś, kiedy zwierzyna żyła tu swobodnie, jak dziś tylko w parkach narodowych, ludzie codziennie po południu ukrywali sie przed stadami bawołów, które regularnie przemierzały ten teren udając się z pastwisk do rzeki. A bawoły przy swej wielkości i agresywności nie pozostawiają złudzeń idąc w stadzie, kto ma komu miejsca ustąpić... Na korze baobabu widoczne są ukłucia - to znaki po wbijanych kołkach, po których miejscowi wchodzili by dostać się do pszczół zakładających tam swoje gniazda. Na drzewie dostrzegamy ślady po zarośniętych obdarciach z kory. Thomas tłumaczy, ze baobab ma jedyną w swoim rodzaju żywą korę, z której sączący sok, używany jest do leczenia bólu głowy, wzmocnienia, itd., natomiast sama kora po wysuszeniu stosowana jest do wyrobu taśmy do wiązania. Zerkamy wyżej i widzimy "smocze jajo" wiszące gdzieś wysoko na gałęzi - to owoc baobabu, mówiąc to Thomas zaprasza z uśmiechem na nektar przyrządzony właśnie z niego. Przechodząc nieopodal kupujemy jeszcze kilka jego owoców, by spróbować tego suchego, ale słodko-cierpkiego w smaku wnętrza owocu.
W sąsiedniej osadzie, gdzie wszyscy znają Thomasa i witając go z chęcią pozwalają nam na dokładną penetrację całej gospodarki, upajamy się szczegółami konstrukcji kurników, chlewików i zagródek dla krów. Naszą obecnością wzbudzamy powszechne poruszenie i zainteresowanie. Największą frajdę mają tabuny dzieciaków, wołając do nas Mzungu, Mzungu, co w języku Nianja znaczy Biały. Podbiegają do nas po kolei i zaczepiając za chwilę uciekają. Te mniejsze, bardziej zdziwione i jeszcze trochę wystraszone podchodzą coraz bliżej by...dotknać naszej skóry. Widząc moje przyzwolenie dotykają mojej ręki, macają, przyglądają się jej, pewnie myślą, co to za dziwoląg, jakiś chyba nienormalny...
Starsza kobieta, której mąż już nie żyje, jest teraz głową tego przybytku i uwagą nam się przygląda wciąż skubiąc kolby białej kukurydzy. Podpytuje to o to, to o tamto Thomasa, a co to za jedni, a skąd oni, a po co, a czy coś dadzą...Oczywiście, że coś dadzą, biali, to przecież mają co dawać, od lat pokutuje tu takie przekonanie. Odchodząc zostawiamy parę groszy. Na ten moment podchodzi do mnie sąsiad mieszkający w chatce, która chyba zaraz się zawali i prosi mnie o jałmużnę. Dałem parę kwachy z mieszanymi uczuciami, bo tu człowiek ma zawsze mieszane uczucia, ponieważ potrzebujących od naciągających nie sposób odróżnić. A nawet i samych potrzebujących są tu miliony, więc dając jednemu, wiem, że drugi już nie dostanie, więc czy dawać temu pierwszemu...? Na prośby każdego, nawet tego najbardziej potrzebującego nie jestem w stanie odpowiedzieć pomocą, więc jak być tu sprawiedliwym? Co by zrobił na moim miejscu Salomon?
Na granicy.
Po wylądowaniu w Lusace, na drugi dzień podejmujemy jednak decyzję, że zamiast do Zimbabwe, będziemy kierować się do Malawi. Tak więc, podróż naszą, zamiast na południe, rozpoczynamy w kierunku wschodnim.
Wiedząc, że przekraczanie granic w Afryce wymyka się wszelkim standardom, dopytujemy jeszcze w Lusace Archiego, czy aby nie ma z tym problemu i czy na pewno dostaniemy wizę na granicy. Skoro jesteście z Europy, to nie ma problemu - zapewnia nas nasz nowy zambijski kolega. Dwa dni później docieramy do granicy z Malawi i na posterunku wita nas z grobową miną urzędnik malawijski, informując, że Polski nie ma na liście krajów, których obywatele mogą uzyskać wizę na granicy. Swoją wiadomość potwierdza wskazując na oficjalną listę krajów, na której faktycznie znajdują się właściwie wszystkie europejskie kraje, oprócz naszego. Poprawiając mundur, z międzynarodowym urzędniczym wdziękiem, udziela nam porady, że jedynym sposobem jest powrót do Lusaki i tam aplikowanie o wizę w ambasadzie Malawi. Przekładając na język polski, brzmi to mniej więcej tak, jakby celnik w Terespolu poradził, by po wizę białoruską udać się do Berlina.
Oczywiście nie dajemy za wygraną, więc najpierw tłumaczymy, jak wygląda nasza sytuacja. Metoda zdartej płyty wzbogacona argumentacją naszej niewiedzy niestety okazuje się nieskuteczna. Idziemy dalej próbując wzbudzić litość, powołując się na naszą oczywistą bezradność, brak znajomości lokalnych przepisów i ogólny dramatyzm naszej sytuacji. Odwołujemy się do kultury afrykańskiej, wartości rodzinnych, próbujemy wszystkich sposobów, które w naszym mniemaniu powinny zmiękczyć postawę urzędnika. Swoją drogą, jak teraz sobie pomyślę, że wysłuchując naszych bredni i dziecinnego miączenia, na twarzy urzędnika powinien przynajmniej pojawić się uśmiech, bo nie sądzę, żeby taki kabaret miał miejsce częściej w tej granicznej placówce. Nasz bohater jednak przybiera coraz bardziej oficjalny ton stając się bardziej nieustępliwym i nieskorym do słuchania naszych kolejnych opowieści. Należy tu zauważyć, że owo przejście graniczne nie jest zbyt obleganym, czego dowodem jest, że w ciągu naszych prawie dwugodzinnych prób przekonania celnika, nie pojawia się żadna osoba przy punkcie odpraw. Natomiast, ku naszemu zdziwieniu sporo lokalnych zwyczajnie przechodzi przez granicę, jakby szli na drugą stronę targu. Nie pomagają nawet tak oczywiste próby, jak propozycja załatwienia sprawy w "jakiś inny sposób" wzbogacona odpowiednią mową ciała, co zwykle w Afryce szybko pomaga przełamać lody…
Wreszcie stwierdzamy, że nie ma szans i rozpoczynamy proces odwrotu zakładając plecaki i kierując się ku Chipacie, ostatniemu dużemu miastu przy granicy z Malawi.
A jednak coś drgnęło… Po wyjściu z budynku, w którym mieściło się biuro celników, nagle słyszę dochodzący zza budynku cichy świst. Obracam się i widzę tegoż celnika i już wiem, że jednak uda nam się dziś dotrzeć do Lilongwe, stolicy Malawi. Celnik macha ręką i za chwile przechodzimy do konkretów, tym razem kamuflując się za budynkiem rządowym. Urzędnik, w krótkich żołnierskich słowach proponuje, że w drodze absolutnego wyjątku, może nam pomóc wystawiając glejt stwierdzający, ze jesteśmy chorzy i nie jesteśmy w stanie wrócić do Lusaki po wizę. Aby nasze życie nie zostało zagrożone oraz w bezprecedensowym geście dobrej woli, w dokumencie zezwala się na aplikowanie o wizę w Lilongwe w ciągu 3 dni od przekroczenia granicy. Po tych słowach wreszcie pojawia się na twarzy urzędnika spodziewany uśmieszek. Ta część formalności idzie najszybciej. W ciągu pół minuty ustalamy wartość okazanej pomocy na 30$, a wędrujące do kieszeni munduru pieniądze zdecydowanie wprawiają w dużo lepszy nastrój Pana urzędnika Wydziału Emigracyjnego Rządu Republiki Malawi, po czym już po chwili jesteśmy ponownie podejmowani w biurze, a nasz pomocnik oficjalnie przystępuje do wypisywania tego szczególnego zaświadczenia. Po dopełnieniu formalności, dostajemy jeszcze zapewnienie, że gdyby pojawiły się problemy, mamy natychmiast zadzwonić na podany prywatny numer komórkowy. Dodatkowo otrzymujemy pakiet informacji, gdzie dokładnie mamy się udać, jak tam trafić i z kim się skontaktować oraz, co najważniejsze, na kogo się powołać.
Piszę te słowa kilka lat później, zainspirowany scenką w chińskiej ambasadzie, gdzie facet z niewiadomych powodów aplikuje o wizę dzień przed wykupionym lotem do Chin. Chiński konsul w podobny do powyższego sposób informuje go, że nic się nie da zrobić. Z tą różnicą, że tu faktycznie nic się nie dało zrobić. Ostatecznie aplikant wykonuje telefon i anuluje lot.
A gdyby tak zaczerpnąć trochę z afrykańskiej elastyczności…zapewne niemoralne, ale jakie praktyczne...
W drodze.
Jedziemy autobusem już trzecią godzinę z Livingstone do Lusaki. Większość pasażerów dawno już przymknęła oko i mało kto skupia się na mijających krajobrazach. A te usypiają swoją monotonią, przerywaną tylko podczas przejazdów przez kolejne wioski położone wzdłuż wąskiej drogi.
Początkowo byłem zdumiony widząc, jak samochody przejeżdżają blisko ludzi idących brzegiem drogi, lub patrząc inaczej, raczej nieustępowaniem pieszych przed nadjeżdżającymi samochodami. Widząc jednak ten obraz po raz kolejny, nabieram przekonania, że to może ja jestem przewrażliwiony, że to może nasz punkt widzenia i nadmierna troska o bezpieczeństwo. Być może wcale nie trzeba "mieć się na baczności", uskakiwać za każdym razem, jak samochód jedzie, w końcu piesi są tak samo równouprawnionymi uczestnikami ruchu drogowego. To przekonanie towarzyszyło mi przez pierwsze tygodnie podróży po Zambii. Towarzyszyło aż do teraz…
Nagle słychać huk uderzenia, a zaraz po tym nasz autobus z piskiem hamulców zatrzymuje się wytrącając wszystkich podróżnych z błogiego letargu. Pasażerowie łapczywie rzucają się do okien i widzę zbiegających się przypadkowych ludzi, a wśród nich leżącą kobietę. Podczas, gdy inni pozostają w oknach gapiąc się na tworzący się tłum, ja podejmuję decyzję o wyjściu z autobusu z myślą o ewentualnym udzieleniu pomocy rannej. Okazuje się jednak, że zanim przedostałem się do wyjścia tłum już zdążył zatrzymać jakiegoś starego Mercedesa i kilku mężczyzn próbuje teraz przenieść ranną do samochodu. Niestety reszta gapiów tak licznie ustawiła się wokół, że nie mogłem się ani przebić przez otaczający udzielających pomocy kordon, ani spróbować udzielić kobiecie jakiejkolwiek pomocy. Zdążyłem jedynie odnotować, że kobieta jest nieprzytomna, a z ust jej powoli sączy się krew. Natomiast "ratownicy" próbują wciągnąć ją na tylne siedzenie samochodu trzymając ją za jedną kończynę każdy. Widząc to pomyślałem tylko o prawdopodobnym krwotoku wewnętrznym, do którego pewnie doszło, gdyż, jak się okazało, autobus uderzył przodem nadchodzącą z przeciwka kobietę, która nie ustąpiła drogi pojazdowi. Siła uderzenia rozłożona była proporcjonalnie na całe ciało. Moja pierwsza myśl podpowiadała mi, by ci faceci przestali nią szarpać, bo zrobią jej jeszcze więcej szkód, niż zderzenie z autobusem, ale było za późno. Nikt nie pomyślał choćby o tym, by wyjąć jakieś drzwi z zawiasów z któregoś z okolicznych sklepików lub domów i delikatnie umieścić na nich kobietę, by w ten sposób później przetransportować ją do lekarza. Tu, wydało mi się, dla lokalnych najważniejsze jest zrobienie czegokolwiek, nie ważne z jakim skutkiem, byle jak najszybciej.
I tak wzrok mój zatrzymał się na scenie, kiedy to dwóch ciągnęło za nogi kobiety będąc już po drugiej stronie osobówki, a dwóch pozostałych, trzymając odpowiednio, za prawą i lewą rękę próbowało dopchnąć resztę ciała, która bezładnie zwisała z głową dyndającą nad ziemią. W końcu cała operacja załadunku nieprzytomnej kobiety, przypominającej raczej worek ziemniaków, dobiegła końca i cały tłum zaczął poganiać kierowcę, klepiąc w boki i tył samochodu, by jak najszybciej ruszył jadąc do najbliższego szpitala.
Nie wiem, jak skończyła się ta historia dla owej kobiety, nie wiem, co się później z nią stało. Dowiedziałem się tylko, że kilkanaście kilometrów dalej jest szpital, dokąd prawdopodobnie ją przetransportowano. Podobno mieli tam nawet aparat roentgenowski… My natomiast spędziliśmy jeszcze kilka godzin w okolicy posterunku policji, ponieważ nasz kierowca został zatrzymany celem składania wyjaśnień i musieliśmy czekać na innego kierowcę, który mógłby dalej poprowadzić autobus.
Jedyna myśl, z jaką pozostałem, to życzenie, że jeśli cokolwiek, kiedykolwiek miałoby mi się przytrafić, to żeby mi czasem nikt nie zechciał udzielić takiej pomocy…

















bajaje, czyli chłopaki bezrobotni, wałęsający się całymi dniami po mieście


