
Abisynia...
Amhar...
Semien...
Amhar - język oficjalny, Abisynia - nazwa większości obszarów, Semien - najwyższe góry.
A to wszystko - Etiopia.
Góry Semien - mało znane i trudno dostepne pasmo gór, najwyższej części Wyżyny Abisyńskiej na północy Etiopii.
Jednocześnie jeden z biedniejszych i pozostawionych samemu sobie regionów Etiopii.
Tamtejsze szczyty zwykle osiagają wysokość powyżej 4tys. m i są porównywalne wysokością z Alpami. Najwyższy szczyt - Ras Daszen z wysokością 4530 m npm jest bodajże 5 górą Afryki.
Oczywiście kompletnym nieporozumieniem jest doszukiwanie się dalszych podobieństw do gór, jakie mozna zobaczyć w Europie. W zależności od pory roku, okolica jest albo rudawo-czerwona - to w porze suchej lub głęboko zielona, ale porośnięta jedynie trawą - to w porze deszczowej. Wszystkim chciałbym polecić tę drugą, ale ze względu na obfite deszcze dostęp tych wzgórz jest jeszcze bardziej utrudniony, o ile nie niemożliwy dla amatorkich turystów wysokogórskich...
Góry oferują niespotykaną na świecie różnorodność widoków. Bo juz wystarczy stanąć na niektórych szczytach, by z jednej strony mieć wrażenie znalezienia się na jakimś płaskowyżu, by po odwróceniu głowy zobaczyć kilometrową przepaść, która rozpoczyna wielokilometrowy pejzaż aż do granic Toraju, gdzie rozciąga się granica z Erytreą.
Geometria niektórych gór sprawia wrażenie odkrojonego tortu, który ktoś z przejedzenia zostawił byśmy zastanawiali się skąd biorą się te kąty proste między szczytami, a ścianami...
Wędrując przez Semien mamy wrażenie, ze ktoś robi na złość wędrowcy zmuszając go do schodzenia z wysokości 4200 do 2800m npm, by znów kazać mu piąć sie pod górę. A wszystko po to, by pokonać odległość 15-20km.
Dodatkową atrakcję stanowią wszem obecne dżelady, które ludzi traktują, jak coś normalnego - potencjalną ofiarę ich złodziejskich zapędów - pozostawiona na chwilę kanapka szybko znajduje konesera;-)
Błędem by było jednak traktowanie tych małp, jak udomowionych psów - nigdy nie wiadomo, jak sie zachowają. Mogą drapnąć lub ugryźć, a w sytuacji braku jakiejkolwiek pomocy, mogłoby to stanowić dodatkowy problem...
Od czasu do czasu można spotkać koziorożca abisyńskiego, który jest symbolem tego regionu - dumnie stojacy kozioł wygląda naprawdę imponująco na grani...
Podobno w regionie żyją również wilki abisyńskie, niestety te rzadko dają się zauważyć, to rodzaj "śnieżnej pantery" gór Semien.
Góry te nie są opustoszałe i co kilka godzin dochodzi się do wiosek lub małych osad. Każdorazowo taka wizyta wzbudza szczególne zainteresowanie, zwłaszcza wśród dzieci, które niejednokrotnie niegdy nie dotykając skóry białego człowieka podbiegają i dotykają naszych rąk. Przy tym zostanie sfotografowanym lub nagranym jest dla nich nie mniejszą atrakcją, jak zostanie hollwoodzką gwiazdą.
I myli się ten, który myśli, że po paru minutach to zainteresowanie ustanie. Dzieciaki są wszędzie, dosłownie otaczając nas wskakują na nas, zwłaszcza te małe, które często są odpychane przez starszaków.
I tu przydaje się Johalo - żołnierz, bez którego dostęp w góry jest niemożliwy.
Johalo udowadnia swoją przydatność i odgania dzieciaki pozwalając na chwilę przerwy, uzupełnienie wody i schronienie się przed słońcem ostrym, jakiego nikt będąc w jakichkolwiek innych górach w Europie nie mógł doświadczyć...
Johalo. Ten czterdziestoparoletni żołnierz, ubrany niczym pielgrzym religijny w olbrzymią płachtę, plastikowe sandałki i AK47 z pełnym magazynkiem, pełni rolę naszego ochroniarza. Jest to chyba najbliższy, ale i najbardziej nam odległy człowiek, który przez ten czas towarzyszył nam na każdym kroku.
Johalo jest niestety analfabetą, nie włada żadnym innym językiem, jak tylko amharskim, co tworzy barierę nie do przejścia i tylko obserwując go, dogadując się pojedynczymi słowami po amharsku budujemy sobie faktyczny obraz tego rdzennego Amhara. Johalo jest pozostałością po upadłej armii generała Mengystu, dziś właściwie biedak, potrafiący obsługiwać tylko kałacha, którego ma na wyposażeniu, jest najemnym żołnierzem wykorzystywanym m.in. do ochrony przybywających tam obcokrajowców. Jest to absolutny obowiązek, bez zrealizowania którego, nie dostalibyśmy zezwolenia do dostania się w ten górski, ale i strategicznie położony region. Przypomnijmy, jest to niedaleko pogranicza z Erytreą, gdzie na co dzień dochodzi do napięć. Z naszej perspektywy nawet nie poczuliśmy sie przez chwilę zagrożeni czymkolwiek, ale obowiązek takowy zachodzi. Oczywiście "opieka" Johalo jest płatna i uiszczana a priori.
Johalo pod każdym względem zadziwia. W nocy kładzie się na ziemi ze swoim AK47, nakrywa płachtą i zasypia. A noce są tu zimne - zaledwie kilka stopni pow. 0. W dzień wędrując po górach płachta ta chroni go przed słońcem, wystaje mu wtedy tylko twarz i stopy. Za każym razem, jak kończy nam się woda, prosi nas o butelkę, do której uzupełnia wodę ze strumyków, a często sprzedaje te plastikowe, jednorazowe butelki, które tu nie są jednorazowe, a za pieniądze kupuje injirę - jedyne powszechne jadło w całej Etiopii. Johalo jest w tej dobrej sytuacji, że kupuje to czterokrotnie tanij, niż my...
Szybko zaznajamia się z lokalnymi tak, jakby tylko na to czekał, by sobie móc z kimś pogadać, podzielić się nowościami, jak to jest łazić z białymi, co to za dziwni ludzie, jacy dziwacy (nie piją nawet wody ze strumienia, tylko ciągną ze sobą z oddalonych sklepów)...
Po pewnym czasie rodzi się między nami nic przywiązania - Johalo po 5 dniach choruje - osłabiony siada na ziemii z krwią kapiącą z nosa. Nasze tebletki w jednej chwili działają na ten dziewiczy pod tym względem organizm, Johalo, nie może sie nadziwić skuteczności tych małych kawałków zbitego proszku...
Co teraz robi Johalo, gdzie jest, czy nas wspomina? Nie wiem. Dziwnie było rozstać się z tym poczciwcem, który do końca właził ze mną na Ras Daszen, trzymając w ręku karabin, niczym zdobywcy Monte Cassino... Dostał moje sandały, zwitek pieniędzy i latarkę - to chyba więcej, niż miał dotychczas...a może spodziewał sie więcej...choć jego oczy mówiły coś innego...





















