top of page
...na szlakach Nepalu - pod Everestem
 

 

Po pierwsze, primo

 

Everest ostatnio zbiera opinie wielkiej komercji, łatwości dostępu, itp.

Kilka faktów na dziś. Aby dostać się do bazy pod Everestem, czyli miejsca, z którego można rozpocząć wspinaczkę na górę, tzn. z wysokości ok. 5400m npm, trzeba się liczyć z 7-8 dniowym trekkingiem z Lukli, położonej na wys. 2800m npm, dokąd można dolecieć 14-osobowym samolocikiem. Przy czym droga nie prowadzi zawsze do góry, są tam zejścia, podejścia i tak wkółko.

Alternatywą dla samolotu jest dojazd autobusem do osady Jiri, z której trek dodatkowo w jedną stronę zajmie min. 6dni.

Dla porównania, jeszcze 30 lat temu nie było drogi do Jiri, nie mówiac o lotnisku w Lukli. Wtedy czas dotarcia do rejonu Everestu wynosił ok. 34dni.

 

Dodatkowego smaczku dodaje tragedia, jaka miała miejsce w kwietniu tego roku, kiedy to na wys. ok 6km lawina zmiotła kilkanaście osób - 12 Szerpów zginęło. To końca roku wszystkie komercyjne wejścia na Czomolungmę zostały wstrzymane.

 

W okolicy, pomimo jej wysokości znajdziemy kilka miejscowości/osad zaliczanych do najwyżej położonych na świecie z Gorakshep na czele. Nam było dane mieszkać w Gokyo - na wys. 4800z npm. Pozornie domy tam budowane nie różnią sie od tych w innych rejonach Nepalu, natomiast ciekawe jest to, ze np. najpierw w murze osadza się okna, a później obudowuje się je kamieniami. Czyli okna same w sobie stanowią konstrukcje domów. Jest to możliwe, ponieważ zwykle są to konstrukcje jednokondygnacyjne, bywają też dwukondygnacyjne, ale tu konstruktorzy chyba nie przemyśleli tematu do końca...

 

Lotnisko w Lukli uważane jest za najniebezpieczniejsze na świecie. Nie znam statystyk, ale jest to całkiem prawdopodobne, ponieważ startuje się rozpędzając samolot w dół, a po poderwaniu maszyny pilot wykonuje manewr w lewo, ponieważ na przeciwko jest góra;-)

Całość dodaje atrakcyjności ze względu na fakt, że kokpit jest widoczny przez pasażerów, jak w autobusie.

 

    Cho Oyu Restaurant View - naywyżej położony "hostel", w którym można chyba nocować. Prowadzi go kobieta Szerpa, której mąż umarł dawno temu. W rodzinnym biznesie pomagają jej dwie córki i dwóch pomocników. Gospodarze raczej nie mówią po angielsku, choć bardzo by chcieli, za to z uwagą obserwują każdego przybysza Nie zadając pytań wprost, miarkują skąd przyszedł, co on za jeden, dokąd zmierza, jakie gadżety ma ze sobą. Z chęcią podejmują się przygotowania śniadania o 2h w nocy, byśmy wyruszyli na górę najedzeni, odprowadzając śledzą niknące światełka latarek. Po powrocie twarz gospodyni ma wyraz matki, której dzieci powróciły, cieszące się oczy jednak nie potrafią powiedzieć nic więcej. Ot starsza kobieta cieszy się, że szczęsliwie wróciliśmy...

Przed wyjściem na Renjo La próbuje tłumaczyć drogę, ponieważ świeżo po opadach śniegu ścieżka może być zupełnie niewidoczna, a opadająca mgła jeszcze bardziej utrudnia zagubienie kierunku. W tej okolicy wystarczy na chwile stracić orientację i zabawa może się źle skończyć, co jeszcze bardziej potęguje poczucie magii miejsca, w którym sie znaleźliśmy...

Stara Szerpa widząc z daleka, że wahamy się w wyborze szlaku nakazuje biegiem jednemu z obsługi popędzić ku nam i wskazać łaściwą drogę, co wg nas nie było konieczne, bo do podobnych zawahań dochodzi stosunkowo często. Jednak jej matczyne podejście bierze górę...chłopak ciężko sapiąc dogania nas i palcem pokazuje właściwy szlak. W miną odrobionego zadania patrzy, czy zrozumieliśmy, po czym wraca zboczem wzdłuż zamaraniętego jeziora Gokyo.

 

    Renjo La z dwudziestokilogramowym plecakiem daje poczucie mocnego podejścia, to po skałach, to co rusz zapadając się w czapach śnieżnych, by wreszcie stanąc na tej liczącej prawie 5 i pół kilometra przełęczy. O dziwo, wieje, ale nie tak, jak wiać powinno na przełęczy, czyli łeb urywać...

Po kilku głębszych oddechach dociera do nas myśl, jak dużo udało nam sie pokonać i jak wielki dystans dzieliłby nas, gdybyśmy mieli podjąć się wdrapywania na te otaczające nas molochy. Tydzień czasu pod górę i wciąż jesteśmy w najniższym miejscu - tak, takie wrażenie można mieć będąc dosłownie o paręnaście kilomtrów od Lhotse, Everestu, Cho Oju, czy Makalu. I ten Everest...nie ma możliwości pomylić go z czymkolwiek innym, z każdej strony jest największy, wygląda, jak wyrośniety uczeń w klasie - za duży, niegramotny, niezgrabny, ale za to wielki... Wydaje się, że zatrzymuje swoją granią chmury, że nie pozwala im się przedrzeć dalej. 

Ale to, co widać bliżej, to co jest od niego duzo mniejsze, subtelniejsze, ma bardziej zmysłowe kształty i tworzy speklatularne figury. To wszystko przerasta docierających tu piechurów, powoduje poczucie znikomości, ulotności, potęgi natury, daje poczucie zdobywcy, ale zarazem grozi palcem i ostrzega śmiałków, którzy chcieliby stanać w szranki z tymi tworami z lodu i kamienia...

 

 

samolot - lotnisko w Lukli
czorteny u stóp 6-tysięczników
Czorten
rogi jaka na murku modlitewnym
lodospad;-)
ciśniemy, ciśniemy...
ale seraki...
mnisi i my - Makley, Magda i ja
w Lukli startuje sie w dół
widok na szlaku
jezioro w okolicy Gokyo - 4800m npm
widok z podejścia na Gokyo
Cholatse - na przeciwko
na szczycie Gokyo - 5400m npm
orla perć...;-)
lodowiec pod Gokyo
wschód Słońca nad Everestem
ciągle ten sam wschód...
jakieś tam 6-tysięczniki
jaki
jeziorko pod Gokyo
Everest
widok z Renjo La
jakieś szczyty w Tybecie
bottom of page