
Nyiragongo, goryle, Akagera - Rwanda i Kongo



























Emanuel po podwiezieniu nas do Kibati twierdzi, że wszystko jest załatwione i zostawia nas. Teoretycznie banalna rzecz – odebrać zamówiony suchy prowiant, wynająć dodatkowego tragarza i ruszać na wulkan. Niestety, w tym najstarszym parku narodowym Afryki również panuje afrykański porządek. Kręci się tu bardzo dużo ludzi i nie bardzo wiadomo, na co czekamy, kto, za co odpowiada i jak będzie zorganizowana eskapada. Jakoś mnie to nie dziwi, już nieraz widziałem obsługę taksówki w siedem osób, sprzedaż biletów na pociąg w tłumie wyglądającym, jak lawina kibiców piłkarskich, czy dyscyplinę na niejednym dworcu autobusowym. Po godzinie, już wiemy, że ktoś poniesie naszą wodę, a o jedzenie mamy się nie martwić.
W tym momencie jeden z organizatorów krzyknął machając ręką na kłębiący się w oddali tłum mężczyzn i tamci w jednym momencie zaczęli biec w naszym kierunku. Ten sam człowiek po chwili dał ręką znak stop i nakazał im ustawić się w szeregu na wyznaczonym przez siebie miejscu. Teraz wszyscy zdyszani utknęli na niewidzialnej, wyznaczonej ruchem ręki linii. Każdy ubrany, jak nędzarz, a to w schodzonych sandałach, to w starych kaloszach, w spodniach nie pamiętających swojego pierwotnego koloru, w poobrywanych bluzach, sweterkach lub kurtkach przywiezionych tu pewnie kilkanaście lat temu, jako ubranie second hand. Niektórzy mieli na sobie marynarki od garnituru tak brudne i znoszone, że można było rozpoznać tylko po kroju kołnierzyka do czego mogły kiedyś służyć. Dwóch z nich miało na sobie, a jakże, kapelusz. Cała ta zgraja stała teraz przed nami, a szef naszej ekspedycji siedząc za stoliczkiem ustawionym pod jakimś krzakiem wskazywał na wybieranych po kolei wg własnego uznania, kto może podejść do stoliczka i przydzielał mu tobołki lub plecaki, z którymi ci będą mogli wspinać się na górę. Każdy wskazany momentalnie biegiem ruszał do swojego wora, zakładał go i ustawiał się w kolejce, jaką tworzyli teraz tragarze. Niestety pakunków było mniej, niż potencjalnych tragarzy, więc na Nyiragongo tego dnia mogli wyruszyć tylko wybrani. Całe to towarzystwo stało teraz objuczone wszystkim, co miało tego dnia znaleźć się za 6 godzin na szczycie. Dobrze, ze cała akcja działa się na dworze, bo wystarczyło zbliżyć się do naszej nowouformowanej grupki, a od razu można było poczuć, że z brudu jeszcze nikt tutaj na pewno nie umarł. Był to smród niemytego od miesięcy ciała, smród stłoczonej teraz zwartej hordy czekającej na znak wymarszu. Nasi tragarze zostali poinstruowani, że mają iść w jednym szeregu, nie wyprzedzając pod żadnym pozorem ani żadnego białego (a było nas łącznie 15 osób), ani żadnego z trzech żołnierzy przydzielonych nam do ochrony wyprawy. Reszta ruchem ręki tego dnia została odprawiona z kwitkiem. Naszym się udało, dostali możliwość zarobienia jałmużny na przeżycie, choć tak naprawdę nie wiemy jaka część z 24 dolarów za dzień, które my musieliśmy zapłacić za każdego jednego tragarza, trafia właśnie do tych objuczonych, jak zwierzęta ludzi. Tak działa system tragarzy zorganizowany przez park narodowy Virunga. Absolutnymi szczęściarzami są tu tzw. przewodnicy, którzy w bardzo ograniczonym stopniu władają językiem angielskim, żołnierze ubrani w mundur i wyposażeni w AK47 z pełnym magazynkiem, czy tzw. kucharz, tj. osoba, która na górze w chatce pod szczytem, gotuje przyniesione ziemniaki, marchewkę i kawałek mięcha ostatecznie dzieląc to pomiędzy białych zdobywców. Szczęściarzem jest kobieta, która dokonuje spisu wszystkich uczestników wyprawy, nie mówiąc już o tajemniczej osobie w okularach siedzącej za stoliczkiem pod krzaczkiem, która dogląda całego tego porządku.
Teraz, po czasie, patrząc na to na chłodno przypomina mi się muzeum niewolnictwa w Togo, kiedy przewodnik opowiadał o bezwzględnym traktowaniu Murzynów, którymi najpierw handlowano, a później wysyłano w świat. Podkreślał wtedy ten dystans dzielący białych handlarzy od ich ofiar, a właściwie, od ich towaru. Sposób traktowania tragarzy, dysponowania nimi i, jak sądzę, sposób i wysokość wynagrodzenia za ich pracę pozwala mi postawić tezę o przeniesieniu dawnych wzorców, tak teraz krytykowanych, do dzisiejszych realiów, na własne poletko…