
wulkany,
wilgoć,
wyspa -
- Sumatra
Na Marapi, najpiękniejszy podobno wulkan w całej Indonezji, a na pewno na Sumarze wchodziliśmy całą noc. Wierzchołek znajduje się na wysokości 2911m npm, co oznaczało podejście ok. 1400m. Marsz zaczęliśmy o 23.00, znaczy w tej porze wyjechaliśmy wynajetym samochodem z Bukittinngi, miasteczka leżącego u podnóża dwóch bliźniaczych wulkanów, by jakieś 20min. później rozpoczać przygodę. Bukittinngi to jedno z tych miasteczek, które zawsze na RMFie pokazują, jak jakiś wulkan ich podleje. Za dnia mają tu naprawdę relaksujący widok na dwie wieże o szczytach w kształcie ściętych stożków, co stanowi nie lada gratkę dla miłośników egzotycznych pejzaży.
Moli, nasz przewodnik, mimo, że był na wulkanie już 237 razy, nie psuł nam frajdy, jaką mieliśmy odkrywając za każdym krokiem następny kawałek dżungli, która dookoła porasta górę. Godzina 3.30, robimy postój, Moli, rozpala ognisko, rozkładamy prowiant i pałaszując ze smakiem obserwujemy migotające światełka Bukittinngi w dole. Naszym celem jest wschód słońca widziany znad krateru. Ten dorabiający sobie na boku, jako przewodnik, emerytowany nauczyciel angielskiego, jeszcze bardziej podsyca nasze oczekiwania ciesząc się i ekscytując możliwością zobaczenia tej porannej metamorfozy, jakiej od tysięcy lat ulega wulkan rozbierany promieniami słońca.
I tu klops, po pierwsze chmury, po drugie, może nasze oczekiwania zostały zbyt mocno rozbudzone, gdy w końcu stojąc na szczycie witamy nowy dzień. Ale "normalny" brzask rekompensuje nam absolutnie niewyobrażalny krajobraz, jaki nas otacza. Myśleliśmy, że będzie to klasyczny okrąg, a krater widziany z bliska dzieli się na kilka komór z wijącymi sie między sobą ostrymi jak brzytwa przegrodami. Wszystko spowija wyziewający od czasu do czasu biały dym, który tak pali w gardło, że kiedy widzimy go lecącego na nas staramy sie schować za urwiskiem lub zejść mu z drogi. I to właśnie od koloru tego dymu zależy, czy można wejść na wulkan, czy nie. Żółty, bądź czarny odcień oznacza, że dym jest absolutnie trujący, stąd też do końca nie wiedzieliśmy, czy ostatecznie wejście będzie możliwe.
Chodzimy teraz w te i we w te rozkoszując się tym księżycowym widokiem, gdzie napotykamy też na jamy o kilkudziesięciometrowej średnicy, wyglądające, jak dziury w ziemi bez dna. Bez dna, ponieważ z każdej z nich wydobywa się dym, skutecznie uniemożliwiający dostrzeżenie dna. Chodzimy po żużlu, który tu i ówdzie puszcza dymka, a dotykając ręką czujemy ciepło bijące tuż spod nas. Przy skraju obserwujemy osuwające się resztki lawy to do wewnątrz krateru, to w przeciwnym kierunku.
Sceneria jest tak niesamowita, że Moli prawie siłą nakłania nas do powrotu. I znów przechodzimy pośród wysokich na kilkadziesiąt metrów drzew z gęstą, jak pajęczyna siatką pnączy, lian i innych roślinek, których miniaturki mamy czasem w domach, na parapetach.
Ze zdziwieniem słucham opowieści Molego, który wchodził na kilka dni przed tzw. lawiną piroklastyczną, czyli lawiną gorącego pyłu, lawy i dymu, która pochłoneła ten las w roku 1979. Nastpnie opowiada, że był jednym z pierwszych, którzy pojawili sie ponownie na wierzchołku. Od tamtej pory mógł przyglądać się, jak przyroda podnosi się z popiołów i co znaczy żyzna gleba wulkaniczna...
Szczyt jakieś dwie godziny po nas zdobywa kilku lokalnych chłopaków, którzy przytaszczyli ze sobą flagę indonezyjską, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Na ten widok podbiegam do nich i tłumaczę im, że jesteśmy z Polski, i że nasza flaga jest identyczna, jak ich, tylko na odwrót, znaczy do góry nogami.
Patrzą na mnie trochę dziwnie, kiedy proponuję im, że zrobimy sobie zdjęcie z flagą trzymaną właśnie po naszemu. Nie wiem, czy w tym moim całym zaaferowaniu zrozumieli, o co chodzi, ale na zdjęcia przystali, a później poprosili również o wersję indonezyjską, czyli, też do góry nogami;-) Ogólnie skończyło się na kupie śmiechu, a każdy śmiał się pewnie z czego innego...





























