
Malawi - kraj żyjący z jeziora...
Madsona spotkaliśmy przypadkiem, zresztą tam wszystko dzieje się przypadkiem - przypadkiem znajdujemy sie na mszy u prezbiterianów, przypadkiem zjemy termity, bo ktoś nam o nich właśnie opowiedział, przypadkiem pojedziemy na wyspę jaszczurek, bo akurat ktoś miał łódź, przypadkiem obejrzymy mecz piłki nożnej jakiejś tam ligi, który też przypadkiem przerywa na chwilę przechodzące stado krów, niecierpliwie poganiane przez skonfundowanego pasterza, przypadkiem ktoś jedzie na moim plecaku, podczas gdy ja siedzę, jak sardynka w samochodzie zatrzymanym właśnie przypadkiem, przypadkiem na przystanku ktoś przez okno autobusu sprzedaje mi jajko na twardo - ot tak, żeby podróżni mieli co jeść.
Malawi to kraj, gdzie niczego nie da się przewidzieć, wszystko, co się dzieje, jest wynikiem jakichś nieogarniętych następstw, zbiegów okoliczności, a nasze nieliczne próby przewidzenia zdarzeń, zaplanowania choćby kilku godzin do przodu nie maja sensu, bo wygląda to, jakby ktoś próbował płynąć pod prąd...
I tak właśnie trafiliśmy na obiad do domu Madsona. Madson to drobny cwaniaczek, który dziś akurat postanowił odegrać rolę przewodnika i pojechać z nami na Płaskowyż Zomba - o tej samej nazwie, co miasto Zomba - dawna stolica tego malowniczego kraju. Madson równie dobrze mógłby przedstawić się, jako taksówkarz (bo przeciez jego kolega miał samochód, prawie na chodzie), jako sklepikarz - w końcu jego żona i reszta rodziny od rana do nocy tyra na targu handlując jakimiś tam roślinami, ale tym razem dał się poznać, jako gajd. Cała wycieczka przedstawiałaby równie dużą wartość także bez Madsona, natomiast zważywszy na fakt, ze po pierwsze, wiedział, gdzie chcemy iść i jak tam dojechać, po drugie prawie miał samochód (tak naprawdę to miał go jego serdeczny kumpel, który na chwilę pożyczył go w celach "obsługi turystów" od swojego szwagra). Madson, korzystając z okazji bycia z nami, w pewnym momencie zaproponował, że jego zona może zrobić dla nas obiad, oczywiście my musielibyśmy tylko kupić składniki. W związku z tym, że w tej okolicy często spotkać można grzyby, podobne trochę do boczniaków, to pomyślelismy sobie, ze skoro Urub - tak miała na imię, może nam je przygotować, to dlaczego nie. Urub to uosobienie afrykańskiej kobiety - zdominowana przez męża, mimo naszych zachęt odezwała się może kilka razy. Nie, nie, to nie jej charakter, widzieliśmy jej mowę ciała i podskórnie rozumieliśmy, co maja sobie wtedy do powiedzenia. Urub i Madson mieszkają w dwóch "pokojach" w domku o architekturze zbliżonej do naszych altanek działkowych. Wychowują, a raczej Urub opiekuje się trójką dzieci, a czwartego sie właśnie spodziewają. Pominę tu kwestię braku mediów i biedę przejawiającą się choćby tym, że nie starczyło dla nas talerzy, a łyżki były tylko dla gości, najistotniejsze jest to, jak rozgniewało Madsona, kiedy w podzięce zapłaciliśmy Urub za smaczny obiad i jej goscinę. Oczywiście był to zaledwie ułamek tego, co w sumie dostał od nas Madson, który oświadczył, że dziś idzie na dyskotekę i wróci koło 6 nad ranem. Nawet zaproponował swoje towarzystwo warunkując to postawieniem butelki lokalnego rumu, co jak twierdził, zapewni nam bezpieczeństwo na lokalnych baletach. Można by się rozpisywać o roli kobiet w Malawi, natomiast to, co wtedy zrozumieliśmy, było nieocenioną lekcją kultury i roli kobiety i mężczyzny w afrykańskiej rodzinie...


















