
Jungle i Penan people - Sarawak
Lądujemy naszą awionetką w Long Lellang, na pasie startowym położonym w środku gór porośniętych lasem deszczowym. Jesteśmy tuż przy granicy Malezji z Indonezją w pierwotnym lesie równikowym. Szerokim uśmiechem wita nas Denis. Ten sześćdziesięciodwulatek, z jednym zębem na przedzie, już na wstępie informuje nas, że trzeba do niego głośno mówić, bo słabo słyszy. Niestety Denis nie dość, że dysponuje angielskim na bardzo kiepskim poziomie, to nie tyle niedosłyszy, co wg nas jest niemalże głuchy. Denis przedstawia się jako nasz tragarz i przewodnik, który będzie nas prowadził przez następny tydzień przez deszczowy las równikowy, by ostatecznie dojść do położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej Long Banga, gdzie znajduje się podobne lądowisko. Razem z Denisem jest jego szwagier Bojo, który wprawdzie słyszy, ale nic rozumie, co się do niego mówi. I w takim to towarzystwie wyruszamy w borneańską dżunglę.
Mimo, że idziemy "na lekko", niosąc ze sobą tylko kilkukilogramowe plecaki, pot leje się bez umiaru. Pierwsze trzy godziny idziemy wąską ścieżką, niekiedy przekraczając jakieś małe potoczki. Ścieżka kluczy i pnie się pod górę, by za chwile pikować w dół. W końcu z pomiędzy drzew wyłania się kilka domów na polance usianej delikatną trawką poprzerastaną niekiedy bananowcami. To Long Kepang, wioska, gdzie będziemy gościć u ludzi od tysięcy lat mieszkających w tym nieprzemierzonym lesie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się zdziwiłem, kiedy po wejściu do drewnianej chaty zobaczyłem pralkę i kuchenkę elektryczną, a wszystko zasilane energią z solarów słonecznych. Wprawdzie nigdzie później nie widziałem, by te sprzęty działały, ale były… Chatek takich przy okazji całej wyprawy widzieliśmy jeszcze kilka i zawsze kobiety pomimo posiadanej kuchenki albo gotowały na palenisku, albo w ogóle jej nie używały. Pomijając już fakt, że w powszechnym użyciu są garnki i talerze zarówno metalowe, jak i plastikowe, domostwa te w niczym nie przypominają osad nomadów, dla których nasza cywilizacja nie jest codziennością. W swoich osadach mają nawet toalety w oddzielnych, drewnianych budkach, oczywiście, w systemie "narciarz". Z pozoru to ludzie tacy sami, jak my, żyjący na wsiach, czy innych odludziach z taką różnicą, że dostanie się tam jest co najmniej trudne, drogie i czasochłonne.
Jest jednak kilka niuansów, które stanowią pomost między ich przeszłością, a naszą teraźniejszością. Przede wszystkim, nikt nie śpi na łóżku, czy jakimkolwiek materacu. Normą jest rozłożona na podłodze mata z wikliny i spanie w kuchni. To dziwne, ale całymi rodzinami sypiają w kuchni, nawet jeśli mają w domu inne pomieszczenia, salony, czy cokolwiek innego, co w naszym języku nie ma odpowiednika. Kolejną różnicą jest fakt, że nie stanowi dla nich problemu chodzenie na boso nie tylko wokół domu, ale i dalej, między wioskami. Oczywiście nie jest to nic zaskakującego, ale u nas podziw wzbudzał fakt ich zręcznego poruszania się po kamienistych potokach, czy w dżungli bez obuwia. Osobiście, widząc to oraz siebie przemierzającego ten las w butach trekkingowych, ze szczelnie owiniętymi nogawkami, by nie dostały się tam pijawki, czułem się jak niepełnosprawny, zwłaszcza, że mimo tych zabezpieczeń z trudem radziłem sobie z poruszaniem się po lesie. Godnym odnotowania jest również fakt, że nie hodują żadnej trzody, jedynie kury. Za każdym razem byliśmy częstowani mięsem pochodzącym z polowania. Nie należy się jednak łudzić, że znajdziemy tu łuki, czy inne dmuchawki, które są wciąż używane w polowaniach. Choć Denis pokazywał nam dmuchawki, tłumacząc, że są one wciąż wykorzystywane ze względu na fakt, że nie robią hałasu, jak strzelby i w ten sposób zwierzyna nawet po pierwszym nieudanym strzale nie płoszy się. Strzelby natomiast widzieliśmy przynajmniej dwa razy.
Wreszcie należy odczarować mit, z którym spotkałem się wcześniej w niektórych źródłach, że są to ludzie pozbawieni dostępu do edukacji. Faktem jest, że szkołę widzieliśmy tylko w Long Lellong, Long Sait i Long Banga. Dzieci w tych szkołach mieszkają w internatach, które opuszczają raz na dwa tygodnie albo rzadziej. Wtedy, często, po kilkugodzinnym marszu przez dżunglę lub przeprawie pirogą docierają do swoich domów, do rodziców, braci i sióstr. To tam, w tym bezkresnym lesie, urodziły się dzieci, które w szkołach ubrane w mundurki, w swoich domkach zrzucają koszulki i biegając w samych majtkach cieszą się tymi chwilami beztroski. Chwilami, bo przecież zaraz znów muszą opuścić Long Kerong, Long Siut i inne osady, na kolejne tygodnie i spędzić je wśród rówieśników ze szkolnych ławek. Szkoła w Long Sait, pozornie podobna do naszych szkół, różni się jednak zwyczajami w życiu internatu. Tu chłopcy i dziewczynki śpią dwóch dużych salach, w których co rano składają materace w kąt, by wieczorem rozłożyć je do snu. Każdy dzieciaczek ma swój przypisany talerz, z którym stoi w kolejce po obiad nakładany z wielkich garnków. Po zjedzeniu stoi w kolejce do umycia tegoż talerza, a później odkłada go w swojej szafce.
Po obiedzie jest czas na robienie porządków i wszyscy zabierają się do prania swoich ubranek, które następnie wieszają na rozciągniętych wokół szkoły sznurkach. Następnie wyschnięte ciuszki każdy uczeń kompletuje i szykuje na następny dzień. Co ciekawe, podczas naszego pobytu nie zauważyłem, by choć raz wychowawca musiał poganiać podopiecznych, czy dyscyplinować ich do wykonywania swoich obowiązków.
Z nieskrywanym uznaniem patrzyłem, kiedy pewnego razu byliśmy zmuszeni skorzystać z pirogi, jak sprawnie małżeństwo, które nas wiozło, sterowało łódką. Tamtejsze potoki w naszych warunkach zostałyby uznane za niespławne, natomiast dla nich nie stanowi problemu fakt, że co chwilę trzeba wyskoczyć z łodzi i przepchnąć ją przez wystające kamienie. Mój zachwyt wzbudzała też zwinność, z jaką kobieta siedząca na przodzie łódki kierowała i manewrowała nią między kamieniami i głazami przedzierając się tym rwącym potokiem w dół rzeczki. Czasami miałem wrażenie, że uderzające o dno kamienie lub ocierające nas po bokach skałki w końcu rozerwą łódkę. Oni jednak dokładnie znali swoją łódź, znali swoją rzekę, znali jej każdy meander, wiedzieli, gdzie pojawiają się wiry, w którym miejscu przyspieszyć kontrowanie z lewej, by pod odpowiednim kątem wejść w ciasną przerwę miedzy rozpadliskiem skalnym. Dziewczyna na migi dawała znak mężowi, który dbał o to, by wąska na pół metra piroga na całej długości zachowywała się planowo, trzymała równowagę wśród napierających na obydwie burty rozbryzgujących się uderzeń wody.
Ale naprawdę zaskoczyła mnie przyroda, a zwłaszcza przeprawa przez dżunglę. Wprawdzie bywałem już kilkukrotnie w lasach równikowych i mniej więcej spodziewałem się, jak taki "spacer" może wyglądać, to jednak pomieszanie górskiego ukształtowania terenu gór Kelabit z lasem równikowym tworzy warunki, które najbardziej wytrawnym piechurom mogą dać się we znaki. Kolejne dni wędrówki wyglądały tak, że najpierw szedł Denis z maczetą wycinając krzaczory i tak powstawała "ścieżka", którą dalej my próbowaliśmy się przedostać. A było to o tyle utrudnione, że prawie w ogóle nie było płaskich terenów, czyli nasz marsz odbywał się zwykle albo stromo pod górkę, albo ostro w dół. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że podłoże w dżungli stanowi plątanina pnączy, korzeni, drobnej przyziemnej roślinności i powalonych drzew. Jeśli stopa nasza jakimś trafem dotknie gruntu, to jest to najczęściej śliski, gliniasty czerwonoziem lub inne namoknięte wodą gleby. A wszystko jest skrzętnie pokryte opadającymi liśćmi z drzew. Dodatkową trudność stanowią liście krzaków wyrastających czasem na kilkanaście centrymetrów, a czasem do kilku metrów, które dokładnie zasłaniają miejsce każdego kolejnego kroku, co może stanowić o potencjalnym upadku, potknięciu, itd. Dodatkowo nachylenie terenu sprawia, że stąpa się pod kątem, często decydując się na krok, którego efektem może być ześlizgnięcie się, a przynajmniej utrata równowagi. Oczywiście dookoła otaczają nas drzewa i inne pnącza, których człowiek tracący równowagę łapie się w nadziei jej odzyskania, natomiast część z nich jest porośnięta igłami, a są i takie, o których łodygi można się skaleczyć. Nie mówiąc już o tym, że w dżungli należy najpierw spojrzeć na miejsce, którego chcemy złapać, dotknąć, czy o nie oprzeć się. W sytuacjach niekontrolowanej utraty równowagi nie jesteśmy w stanie tego dopilnować i narażamy się na zagrożenie.
Osobny rozdział stanowi przeprawianie się przez rwące potoki, gdzie albo balansujemy na mokrych kamieniach przeskakując z jednego na drugi, albo ubieramy sandały i przechodzimy przez rzekę, co jest sporym, lecz dość czasochłonnym ułatwieniem. Prawdziwą plagę stanowią drobne potoki górskie, których przekraczanie jest pozornie łatwe, natomiast wiąże się z ciągłym balansowaniem na oślizgłych kamieniach i przechodzeniem po zmurszałych zwalonych pniach drzew. Wędrówka ta fizycznie nie jest ponad moje siły, wręcz powiedziałbym, że nie czuję fizycznego zmęczenia. Jednak po kilkugodzinnym marszu pełnym skupionej uwagi na tym, by się nie wywrócić, jestem już skrajnie wyczerpany i boli mnie głowa od ciągłego wypatrywania kolejnych kamieni o powierzchni nadającej się na postawienie kolejnego kroku, kalkulowania, czy zrobić krok parę centymetrów w lewo, czy w prawo, by utrzymać się na nogach, czy wykonać skok, przy ryzyku, że gałąź na którą skaczę, nie załamie się pod moim ciężarem, czy może lepiej przedreptać to dookoła. Czuję się, jakbym przez kilka godzin w warunkach niesprzyjającego gorąca, wilgotności i, co by jednak nie mówić, również zmęczenia, rozwiązywał jakiś test, gdzie za każdą źle udzieloną odpowiedź jestem karany wywrotką.
Tydzień po tej wędrówce poprzeplatanej wizytami w tych leśnych osadach docieramy do Long Banga. Ta zapyziała dziura wydaje nam się teraz kurortem. Można się umyć w bieżącej wodzie, napić czegokolwiek innego, niż woda gotowana lub rozcieńczona namiastka kawy. Jest bajecznie…
Wspominać jednak będziemy surowość lasu równikowego, jego nieprzychylność i niegościnność…
![]() |
---|
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |