top of page

Tien-Shan,

czyli

Góry Niebiańskie

4700m npm, lezę w namiocie słysząc tylko bicie, walenie mojego serca, szum w głowie, wychodzę na chwilę. Noc bezchmurna, nawet wiatr nie wieje, na niebie cała droga mleczna wyraźniejsza niż na najdokładniejszych mapach. Dla przeciętnego mieszkańca tzw. Europy Środkowo-Wschodniej jest to spore przeżycie, można odnieść wrażenie, że u nas ktoś zasłania nam niebo, by ukryc przed nami jego tajemnicze piękno, kontur gwiazd i jego ogrom. Kładę sie spać na twardej karimacie, nie mogę, serce szaleje, dudniąc tak, że przyćmiewa nawet szum w głowie.

   Rano wyruszamy dalej. W połowie drogi, tj. gdzieś na wysokości 4900m npm opadam z sił, wlokę sie z uczuciem niemocy, jakby ktoś wyciągnął mi baterie. Robię co 200m przystanki licząc na to, że siły za chwilę powrócą. Resztkami sił docieram do 5100m padając do namiotu bez sił na wyjście na posiłek. Co ciekawe, w ogóle nie chce się jeść. Pić mimo dużej utraty wody też mi sie nie chce. Szum w głowie nie ustaje, kołatanie jest juz w zasadzie normalnością, Nie mam siły nawet wstać załatwić potrzeby fijologicznej. Nad ranem wymioty budzą mnie i ledwo udaje mi się na czas wyskoczyć z namiotu, by nie zababrać sprzętu. Tego dnia mamy zrobić sobie parę próbnych podejść by nabrać klimatyzacji przed wejściem na wierzchołek 6200m npm. W południe wydaje mi się, że jest lepiej, wychodzę i przedzieram sie przez kamienisko w górę przez zupełnie dziewiczy teren, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo nigdzie nie ma oznaczonych ścieżek więc po prostu idzie sie na azymut. Kilkaset metrów w góre i sytuacja się powtarza, ale chyba z jeszcze większym impetem. Siadam na kamieniu, świat w oczach wiruje, sił brak. Najgorsze, że brak nie z wysiłku i zmęczenia, tylko nie wiem z czego. Przecież nie zmęczyłem się, nie zdyszałem... Nie wejdę wyżej, to pewne. Zaczynam próbę zejścia. Hacząc się o kamienie kilka razy nawet się wywracam, ale w końcu docieram z powrotem do bazy.

   Chłopaki przygotowują sie do nocnego wyjścia na szczyt. Ja nawet o tym nie myślę, zresztą widzą mnie bladego, jak ściana, na ciągłej "diecie", bo naprawdę niczego nie chce mi się jeść, wręcz patrzę z obrzydzeniem na jedzenie.

   Następnego dnia sam podejmuję decyzję o zejściu na 4700m. Jest lepiej, niżej bedzie jeszcze lepiej. Po zejściu do wysokości 3500m npm czuję sie właściwie, jak młody bóg i zastanawiam się, jak to możliwe, jak to sie stało, że się nie udało...a przecież miałem takie chęci, byłem tak zdeterminowany...

   Refleksja przyszła po czasie. Jak szybko nabierałem aklimatyzacji? Czy odpowiednio dobrze się nawadniałem? Czy właściwie zareagowałem na pierwsze symptomy? Odpowiedzi są jasne i jasne jest też to, że choroba wysokościowa, w tym wypadku jej wersja mózgowa, nie objawiła się na tyle dynamicznie by zagrozić mojemu życiu. Ja miałem szczęście. Niestety często takie właśnie objawy są lekceważone i dochodzi do tragedii, bo wystarczy, że delikwenta dotknie wersja płucna tej choroby i do śmierci mogą dzielić pacjenta godziny. 

   Rzecz ta akurat działa się w Ladakhu w Himalajach, natomiast podobnie, ale nie w tej skali czułem się w Kirgizji, w Semienie, by w końcu podczas wejścia na Gokyo w Himalajach wyciągnąć z tego wnioski i odpowiednio zaplanować aklimatyzację, reagując na każdy symptom dostarczany przez mój organizm, by zaopatrzyć się w leki przeciwdziałające skutkom choroby wysokogórskiej, by w końcu bezwzględnie dziennie wypijać min. 4l wody. Efekt rewelacyjny - w żadnym momencie nie było kryzysu, ani wątpliwości, czy mój organizm sobie poradzi z postępującą wysokościa. Mało tego, wydawało mi się, że wysokość nawet sprzyja mojej wydolności - lepiej mi się wchodziło, zwłaszcza po stromych odcinkach, niż schodziło. 

   To, co ciekawe, to fakt, że choroba wysokościowa nie ma zupełnie związku z fizycznym przygotowaniem, kondycją, czy wydolnością organizmu. Nie będac na wysokości, nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji naszego organizmu. Po drugie, w moim przypadku, nie zdawałem sobie sprawy, ze efekty tej choroby są aż tak powalające. Wiedziałem, ze boli głowa, że są zawroty głowy, ale nigdy bym nie powiedział, że w takim wymiarze, że tak bardzo przekreślające aktywność człowieka.

 

 

bottom of page