top of page

w kraju Dani

i Korowajów - - Papua

              Na temat Korowajów można znaleźć wiele tekstów, zarówno tych naukowych, jak i relacji amatorskich. Do rzadkości należą impresje, jakich doświadczyli ludzie, którzy widzą pierwszy raz w życiu kogoś z plemienia zupełnie odizolowanego lub prawie nie mającego kontaktu z naszą rzeczywistością.

             Po pierwsze uderza widok osób, które albo w ogóle nie są w nic ubrane, albo ich ubiór nie odgrywa takiej roli, jak u nas. Kobieta, która staje przed nami ma na sobie spódniczkę wykonaną z włókien jakiegoś pnącza. Spódniczka jest misternie utkana i tylko dzięki wyjaśnieniom Olfiego dowiadujemy się, że nie jest to materiał, jakiego mogliśmy się spodziewać. Ponadto kobieta nie ma niczego, stoi przed nami boso. W jej ręku tli się bambusowa fajka, którą zaciąga się raz po raz. Stoi i przygląda się nam z nie mniejszą ciekawością, niż nasza. Jaki bowiem sens wg jej standardów ma zakładanie całego tego majdanu, którym jesteśmy obwieszeni? A nie mamy na sobie tylko ubrań, ale przecież całą masę pasków, aparatów, butelek, plecaków, etc. W jej świecie wszystko to ani nie jest potrzebne, ani użyteczne, ale przede wszystkim nie występuje. Korowajowie od urodzenia chodzą boso i patrząc na ich sposób poruszania się po drzewach (tak, tak, ich domki są budowane na drzewach)  i w dżungli, nakłanianie ich do założenia butów musieliby uznać za skrajną niedorzeczność.

            W pierwszym domku zbudowanym na drzewie na wysokości ok. 8-9m wita nas małżeństwo czekając już na werandzie. Weranda to najbliższe określenie tej części chatki, do której prowadzi pionowo ustawiony pal z wcięciami imitującymi schody. Gospodarz widząc naszą nieporadność i tuszę (w porównaniu do tych ludzi zamieszkujących las deszczowy, jesteśmy nie tylko więksi, ale przede wszystkim grubsi), wzmacnia mocowanie pala, po którym goście będą wdrapywać się na górę. Mężczyzna o imieniu Oni prezentuje się "jak go Pan Bóg stworzył". I tu nasz wzrok pada oczywiście na okolice jego męskości, które niczym nie przysłonięte prezentują się w całej okazałości. Warto to zwrócić uwagę, że mimo iż podczas wędrówek po Papui doświadczyłem spotkań z plemieniem Dani, Yali i Korowajów, to zawsze Panowie mieli w jakikolwiek sposób zabezpieczone, a może poukrywane siusiaki. U Dani były to dłuższe koteki, u Yali krótsze, a Korowajowie używali tylko kawałka listka, by ukryć pod nim część siusiaka. Poza naturalną ciekawością pojawia się pierwsze pytanie "dlaczego?" Dlaczego Ci nadzy ludzie okrywają właśnie tylko sferę intymną i to nawet nie tyle okrywają, co ozdabiają lub nawet podkreślają! Oczywiście domysły są różne, a nawet sami zainteresowani nie do końca są w stanie odpowiedzieć na to pytanie poza zasłanianiem się tradycją. Wg naszych rozważań, pierwotnym powodem musi być utrzymanie higieny, a całkiem możliwe, że w dalszej kolejności odgrywa to rolę "ubrania" okrywającego wstydliwą część ciała lub bezpośrednie podkreślenie różnicy między kobietą i mężczyzną.

         Widok Oniego z jego żoną, zwłaszcza w ich domu był dla mnie tak niezrozumiały i nierzeczywisty, że przez pierwsze minuty zastanawiałem się, czy to naprawdę dzieje się na żywo. Świat, w którym nagle się znalazłem nie przypominał nawet świata dawnego Biskupina, czy pierwotnych Słowian. Ci ludzie po prostu żyli w absolutnym minimalizmie niezbędnym do przeżycia. Minimalizmie, jaki mogli sobie zapewnić w symbiozie z otaczającą ich naturą. Patrząc na nich, a zwłaszcza na nich w ich domu, można zrozumieć, jakie znaczenie mają dla ludzi przedmioty, jakie priorytety ludzie nadają swojemu życiu, a zwłaszcza gdzie zagubiły się te priorytety w naszym życiu. Ich życie jest lustrem, w którym widzimy nasze życie. Dostrzegamy to, co jest dla nas normą, to czego nigdy nie kwestionujemy, do czego dążymy, co zawsze chcemy mieć, posiadać, jacy chcemy być. Goszcząc u Oniego widzimy absurdalność części naszego świata, dostrzegamy pogoń za wartościami, które w rzeczywistości nie stanowią wartości. To, co uderza, to nie tyle fakt bezdyskusyjnej inności, ale przede wszystkim ogrom sztucznie wykreowanych potrzeb w naszym świecie. Potrzeb, w które uwierzyliśmy i których zaspokojenie stało się dla nas celem. Nie ma sensu negować w czambuł całego dorobku naszej cywilizacji, ale będąc gościem u Korowajów, widać jak na dłoni nadmiar rzeczy, które z jakichś powodów posiadamy, które nas otaczają, a których zasadność może zostać łatwo podważona. Oni, jego żona i wszyscy, których spotkaliśmy, nawet sobie nie zdają sprawy z tego, że więcej nam powiedzieli o nas samych, niż o tym, kim są sami Korowajowie.

            Ich otoczenie odpowiada w zupełności ich codziennym potrzebom, a brak postępu w stopniu zaawansowania ich życia odzwierciedla, po prostu, brak wyraźnych potrzeb. Widzimy bowiem ludzi nagich. Są nadzy, ponieważ ich rzeczywistość nie wykształciła potrzeby okrycia się. Jest ciepło, a nawet jeśli czasem nie jest, to wystarczy usiąść w domu przy ogniu i sprawa ogrzania się jest rozwiązana. Ich domy mają dość solidne dachy, co odpowiada, z kolei, klimatowi, w którym prawie codziennie pada deszcz. Tak, jak wszyscy, odczuwają głód, więc aby zdobyć jedzenie, wymyśleli sobie łuk, którym Oni właśnie ubił świnię, a żeby ją smakowicie zjeść wymyślił, jak zbudować palenisko na drzewie. I to jest właśnie lokalna myśl techniczna, palenisko w domku na drzewie. Czy można coś takiego wymyśleć bez szczególnego powodu…? Oczywiście przyrządzone jedzenie należy jakoś gościom podać, tak więc Korowajowie częstują nas serwując świnkę i chlebek z sagowca na talerzach urządzonych z łodyg tegoż sagowca. Jedzą rękoma. I to nas dziwi? A dlaczego my nie jemy rękoma? A co miałoby niby spowodować, by kawałki świni, czy chleba nie jedli rękoma? Natomiast, aby przygotować mąkę pod ciasto z palmy sago, należy najpierw ściąć tegoż sagowca, do czego też Oni używał wymyśloną przez swoich protoplastów kamienną siekierę. Siekierę tą zastąpił parę lat temu siekierą metalową, którą w ramach handlu wymiennego za łuk, strzały i suszone liście tytoniu otrzymał od współplemieńców, którzy dotarli już do pierwszych osad, gdzie można było takową kupić, a która potem trafiła do Oniego. W dalszych osadach wciąż będziemy jednak widywać kamienne siekiery…  W dalszej kolejności, tzn. po ścięciu palmy sagowej, należy przy pomocy cepa, oczywiście, własnego projektu i wykonania, "rozbić" wewnętrzne części drzewa, by w dalszym ciągu przecedzić je przy pomocy własnej konstrukcji filtrów, otrzymując ostatecznie mąkę na ciasto. I coś dla rozrywki… po obiadku Oni zaciąga się świeżo nabitą fajką, pogrążając się w rozmowie z Aserem, naszym tłumaczem, który pochodzi z tych okolic i z chęcią poplotkuje z naszymi gospodarzami.

            Mimo, że ludzie Ci zaawansowaniem swojego życia są w epoce narzędzi wykonanych z kamienia, to witają nas z serdecznością i bez wyuczonej podejrzliwości, której my nabywamy od małego wobec obcych. Witają nas tym serdeczniej, bo właśnie dziś upolowali dziką świnię, którą właśnie Oni oporządza za pomocą kawałka włókna służącego za nóż. Świnię tę oraz przygotowane ciasto z sagowca pieką na glinianym palenisku i mimo, że stanowi to całość ich zapasów żywnościowych, dzielą się z nami swoim posiłkiem. Oni wraz z rodziną wybudował ten dom kilka lat temu. Mieszkają tu, w sąsiedztwie jeszcze innej rodziny, która jest częścią klanu tworzącego wielkie plemię Korowajów. Na co dzień czas spędzają z innymi członkami tej dużej rodziny w chatce "dziennej" budowanej na wysokości ziemi, jak "normalny" dom. Zwyczajowo natomiast w domach na drzewach śpią lub, tak jak teraz, przyjmują gości. Dom Oniego, w którym gościmy, jest zbudowany stosunkowo niewysoko, ale po drodze naszej dalszej wędrówki widujemy również domy zawieszone w samych koronach drzew na wysokości 25-30m. Olfied, nasz przewodnik tłumaczy, że Korowajowie myślą, że w nocy wychodzą złe duchy, które czają się na dole i nie mogą wejść na drzewa. Wobec tego wpadli na pomysł budowy domów w koronach drzew, w których nocują, kiedy na dole grasują złe duchy. Kolejnym powodem, jak się później okazało, jest też ochrona przed wrogimi plemionami, których ofiarami często padali w przeszłości. Jeszcze 40-50 lat temu toczone były w tych rejonach poważne wojny plemienne, podczas których Korowajowie byli porywani (zwłaszcza kobiety) lub zabijani i rytualnie zjadani. Jest jeszcze inny, dość praktyczny powód mieszkania w górnych partiach równikowego lasu deszczowego, a mianowicie ochrona przed przeróżnymi insektami, wobec których nawet ci wytrawni specjaliści od survivalu w dżungli, nie są do końca obojętni. Tak więc ekscentryczność widzianych na pierwszy rzut oka chatek jest tylko pozorna, bo w rzeczywistości odpowiada realnym potrzebom tubylców. My widzimy przede wszystkim problem z dostaniem się na górę, ale ich perspektywa jest trochę inna. Inna do tego stopnia, że dodatkowo wnoszą na górę małe warchlaki i psy, bez których nie obejdzie się chyba żadne szanujące się korowajskie gospodarstwo.

 

           Tu warto wspomnieć, że podczas przemierzania dżungli, wędrując z osady do osady, towarzyszyło nam kilku tragarzy, a dokładnie mówiąc tragarek. Widok był żenujący, ponieważ, kobiety, nie dość, że były w ciąży, to oprócz naszego ekwipunku i jedzenia, taszczyły jeszcze albo dziecko, albo psy. Jedne i drugie były niesione w siatkach, tkanych z tego samego materiału, co spódniczki, zaczepionych teraz  za głowę. Oczywiście, podczas gdy my przemierzaliśmy bagna i grzęzawiska w woderach, one tę samą trasę pokonywały na bosaka z całym wspomnianym bagażem. Nie wspominając już o ich mikro wzroście, co w ogóle dodawało naszej ekspedycji kuriozalnego wyglądu. Po prostu wstyd i zażenowanie… Wyglądaliśmy, jak grupa niepełnosprawnych białych, zdanych na łaskę i pomoc tubylców. Dobrze, ze nie rozumiemy ich mowy, bo pewnie spalilibyśmy się ze wstydu słysząc ich komentarze…

 

            Padali ofiarą kanibalizmu i sami byli i, chyba wciąż, są kanibalami. Natomiast być kanibalem oznacza przede wszystkim być zasłużonym wojownikiem. Wojownikiem, który broni swojego ludu lub …idzie pomścić swój lud. To właśnie kult wendety jest nieustannym zarzewiem ciągłych lub niegasnących konfliktów nie tylko tu, w Papui... Wojownik, który zabił swojego wroga chce zawsze przejąć jego siłę i waleczność. W tym celu nie musi, a może po prostu nie chce, zjadać wroga tak, jak my sobie to wyobrażamy, lecz ogranicza się do zjedzenia części ciała, które to symbolizują, np. serca. Wprawdzie kanibalizm ma swoje podłoże w konfliktach plemiennych, to nie zawsze musi się do nich ograniczać. Jako przykład w jednej osadzie usłyszeliśmy historię misjonarza, który był bardzo zasłużony dla mieszkańców tej okolicy, pomagał we wszystkim, w czym tylko mógł i był dla tubylców niczym szaman i lekarz w jednej osobie. Misjonarz ten po wielu latach mieszkania w osadzie stwierdził jednak, że swoją misję powinien rozszerzyć o inne części tego kraju i pomagać również innym potrzebującym, a przy okazji krzewić zasady chrześcijańskie. Starszyzna osady postanowiła jednak, że misjonarz jest zbyt cenny dla jej mieszkańców i zdecydowała, ze nie pozwoli mu tak zwyczajnie odejść. Misjonarz tkwił jednak w swoim postanowieniu i na jego nieszczęście, został zatrzymany siłą, zabity, a celem przejęcia jego nadzwyczajnych umiejętności i mądrości jego mózg, jako część ciała symbolizująca te wartości, został podzielony wśród starszyzny i rytualnie zjedzony.

            Kanibalizm jest chyba tym straszniejszy, że owiany szeregiem wyobrażeń, przeświadczeń, przekonań i niestety zwykłą niewiedzą. Przed podróżą pouczano mnie: "nie jedź tam, bo to kanibale, jeszcze Ci coś zrobią…", "nie boisz się tam jechać?" Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć, zwłaszcza, że historie opisywane w literaturze reportażu, czy zwłaszcza w mediach nie zawsze jakimiś wymysłami.

I oto staję twarzą w twarz w jednej w osad nad rzeką Brazza z niepozornym człowiekiem, który usłyszawszy, że biali do wioski zawitali przyszedł ze swoim łukiem w nadziei, że a nóż jakichś handelek uda się przeprowadzić. Łuk oczywiście robi wrażenie, długości prawie dwóch metrów, naprawdę imponuje. Jednak nie to okazuje się w nim bezcenne. Otóż staruszek opowiada Aserowi, jak to w latach sześćdziesiątych, dzielnie walczył w szeregach swojego plemienia i tymże właśnie łukiem ustrzelił trzech wrogów. Oczywiście bez większego skrępowania przyznaje również, że rytuał zjedzenia ciał wrogów naturalnie miał również miejsce. A więc siedzi przede mną kanibal, który opowiada, jak to po szczęśliwej walce zjadał swoich przeciwników. Na moje pytanie, czy zwyczaje te są kontynuowane, deklaruje, że teraz jest to ścigane z mocy prawa i nikt tego już nie robi. Na tym kończę rozmowę, by nie dojść jednak do pewnych wątpliwości, które mogą się pojawić przy okazji kwestionowania toczącego się życia na tych obrzeżach cywilizacji, a częściowo poza nią przy poszanowaniu prawa narzuconego przez białego człowieka, którego większość widzi kilka razy w życiu, a są i tacy, którzy go w ogóle jeszcze nie widzieli… Może łatwo się o tym pisze teraz, kiedy patrzę na tenże łuk w moim skromnym mieszkaniu, cofając się jedynie myślami do tamtych chwil… Może tym łatwiej, że tak jak były, tak już na zawsze pozostaną w mojej głowie tylko opowieściami…

Przekraczać granice cywilizacji - w drodze do Korowajów.

 

Czy zdjęcie "dzikiego" jest jeszcze ciekawe?

            Mało kto zastanawia się, jak to jest gdy spotyka się ludzi uznanych przez uproszczenie niecywilizowanymi. Mało kto się zastanawia, bo mało kto miał okazję tego doświadczyć. Zwykle większość z nas widziała jakieś filmy dokumentalne na temat tzw. życia dzikich plemion, może czytała jakieś artykuły, skupiając uwagę głównie na zdjęciach, ujęciach, koncentrując się na inności widzianej z naszej perspektywy.

Natomiast widząc zdjęcie jakiejś wioski, jakichś ludzi, mamy do czynienia z przekazem zastanym już na miejscu. Wciąż nie wiemy, jak do tego doszło, jak wyglądała droga naszego fotografa, ile trudności po drodze musiał pokonać, z iloma ludźmi rozmawiać, ile spraw załatwić, by móc wykonać to zdjęcie, które jest kwintesencją całej opowieści, a czasem całej wyprawy.

Bywa tak, że ta droga i trudy z nią związane, które trzeba pokonać, jest niemniej ciekawa od ludzi, o których traktuje autor. Może być nawet ciekawsza, ponieważ wizerunek Indian amazońskich, Masajów afrykańskich, czy rodowitych Papuasów jest nam na tyle bliski, popularny i często zbrukany przez świat reklamy i mass mediów, że nie jest już zaskoczeniem obraz kolejnego skąpo odzianego człowieka z łukiem w ręku i piercingiem na twarzy lub tatuażami na ciele. Natomiast mało który podróżnik opowiada o tym, co musi się wydarzyć po drodze, zanim będzie miał okazję wykonać takie zdjęcie.

Droga ta nie jest tylko pokonywaniem kolejnych trudności, ale przede wszystkim jest drogą od jądra cywilizacji aż po jej kres, aż do granic, które czasami udaje się przekroczyć.

Zanim podróżnik spotka tych "dzikich" będzie przekraczał kolejne warstwy, szczeble drabiny cywilizacyjnej, by ostatecznie dotrzeć do miejsca nie skażonego lub niemalże nie skażonego naszym światem.

 

Poza cywilizację - droga do Korowajów

            Miałem kilka razy możliwość przekraczać kolejne kręgi cywilizacyjne, co na dobrą sprawę dopiero zrozumiałem po którymś razie.

Najbardziej wymownym przykładem była wyprawa do Korowajów, ludu mieszkającego w środku wyspy Nowa Gwinea, po jej indonezyjskiej stronie.

Podejmując próbę eksploracji terenów zamieszkanych przez plemię Korowajów, które to jest od ponad trzydziestu lat świadome istnienia naszej cywilizacji, oraz które doświadczyło również jej istnienia w kilku aspektach swojego życia, przychodzi nam się przemieszczać przez kilka stref o różnym nasyceniu cywilizacją.

W pierwszej kolejności nasza wyprawa trafia w miejsca, w których pewnie wielu z nas zdarza się bywać. My, konkretnie po dotarciu do ostatniego miejsca dostępnego dla samochodów, przesiadamy się na łódź, która przez kolejne półtora dnia będzie nas wiozła najpierw w górę dopływu, później znów w dół rzeki Braza. I tu natrafiamy na pierwszy, niższy krąg cywilizacyjny. Są to często wioski, gdzie nie ma łączności telefonicznej oraz brak jest prądu, co stanowi element, który z naszej perspektywy jest początkowo najbardziej odczuwalny. Oczywiście ludzie mieszkający w wioskach, w których gościmy, mieszkają w chatach budowanych albo przez rząd, albo samemu, jednak jest to architektura napływowa, tzn. "nasza". Domy są stawiane z drewna przyciętego piłami spalinowymi. Można tu znaleźć niekiedy szkołę, nauczyciela zesłanego na placówkę w ramach programu rządowego. Dorośli noszą na sobie, jak w miastach, zużyte ubrania, czasem łachmany produkcji lokalnych zakładów włókienniczych. Dzieci biegają na boso lub w plastikowych klapkach. Źródło utrzymania stanowi tu zarówno prosta uprawa, jak i rybołówstwo, łowiectwo i zbieractwo, co jest z kolei elementem zwyczajów przekazanych przez poprzednie pokolenia. Te trzy ostatnie stanowią bezpośrednią spuściznę dawnych zwyczajów i sposobów na zdobywanie pożywienia. Natomiast uprawy są już praktyką napływową, zaszczepioną albo przez przyjezdnych (w zależności od miejsca, często można się spotkać z tym, że istnieją również programy rządowe mające na celu edukację ludności lokalnej w zakresie "nowoczesnych" metod rolniczych), albo podpatrzoną w sąsiednich osadach, gdzie postęp już dokonał się wcześniej. W takim miejscu mamy do czynienia z dostępem do dobrodziejstw cywilizacyjnych, natomiast dostęp ten często bywa ograniczony. Z drugiej strony łatwo dostrzec  agresywny wpływ cywilizacji. Przejawia się to  poprzez przymus do edukacji (tutejsze dzieci to pierwsze pokolenie, które korzysta z tego dobrodziejstwa) lub różnego rodzaju spisy statystyczne prowadzone np. przez misjonarzy lub rząd, czy zalążki opieki zdrowotnej w postaci powszechnych szczepień.  Do takich miejsc najczęściej nie ma innej drogi, jak droga wodna.

Będąc w takiej wiosce początkowo myślimy sobie, jak oni tu żyją, ilu rzeczy brakowałoby nam, gdybyśmy mieli tu zamieszkać. Natomiast myśl o mieszkaniu w tym miejscu nie jest czymś abstrakcyjnym, natomiast jej teoretyczność jest trudna do zaakceptowania.

Dopiero później zdajemy sobie sprawę, że jest to pierwszy krąg otaczający nasze jądro cywilizacyjne.

Poruszając się dalej natrafiamy na wioskę architektonicznie podobną do poprzedniej. Tu jednak wprawne oko dojrzy, że kobiety z daleka widząc Białych, będą nakładać na siebie ubrania, by obcym nie pokazywać nagich piersi. W tym miejscu najciekawszym wydaje się walka cywilizacji z nagością. Nagością, która wyrasta z tutejszej naturalności i braku potrzeby jej skrywania.  Kobiety wśród "swoich" zachowują resztki dawnych przyzwyczajeń, które stoją w konflikcie z absolutną dezaprobatą naszego świata wobec odkrywania intymnych części ciała.

Tu, wchodząc do chat z pozoru utrzymanych w tej samej konwencji, co w poprzedniej wiosce, położonej jedynie o dzień drogi łodzią dalej, widzimy paleniska na podłodze, świnie przywiązane sznurkiem do desek w ścianach. To, co różni te chaty, od widzianych jeszcze wczoraj, to wejście, które wykonano z kilku poprzecznych żerdzi imitujących karkołomną drabinę. Jakże podobne zobaczymy za kilka dni w leśnych osadach. Dla nas to duże utrudnienie, zwłaszcza, że wszystko ubabrane jest wszechobecną gliną i sprawia, że wchodzenie do tych domków jest dość ryzykowne, zwłaszcza z pełnymi plecakami. Nie trzeba wielkiej filozofii, by stwierdzić, że te zwyczaje nie pochodzą z naszego świata, a jedynie walczą z narzuconą konstrukcją domów.  Co ciekawe, mieszkańcy tej osady nie przebywają tu przez cały czas. Większą jego część spędzają w lesie, który wciąż ich karmi, gdzie wytwarzają mąkę z sagowców, zbierają ananasy, polują używając zarówno pułapek, jak i tradycyjnych łuków. To efekt tego, że narzucająca się cywilizacja nie potrafiła nauczyć tych ludzi, jak zdobyć pożywienie i inne niezbędne do życia rzeczy by móc w pełni żyć w, zbudowanej na siłę, wiosce. Teraz już, mimo że oficjalnie jest to teren podlegający jurysdykcji prowincji Papua w Indonezji, to faktycznie obszar ten zamieszkiwany jest od lat przez Korowajów. Zostali oni zmuszeni do osiedlenia się w osadzie, w której wciąż nie potrafią w inny sposób zadbać o siebie, jak powrót do lasu i szukanie pożywienia właśnie tam, skąd pochodzą.

Mimo tak widocznych wpływów własnego świata, wszyscy doskonale rozumieją funkcję pieniądza, z chęcią korzystają z naszych wynalazków, jak czołówka, plastikowe kanistry, noże i siekiery z metalu, sznurki plastikowe, nie mówiąc o ubraniach, a raczej łachmanach. Dzięki wymianie handlowej toczącej się poprzez rzekę wiedzą, że żeby przemierzyć te kilkaset kilometrów niezbędny jest silnik spalinowy, w który wyposażone są łodzie przyjezdnych. W swoich czółnach mogą przebyć parę kilometrów by złowić rybkę dla swoich najbliższych. Wiedzą już, że żeby zaopatrzyć się w te proste przybytki, trzeba mieć coś w zamian. I tu rozumieją np. wartość suszonych liści tytoniu, zebranych z leśnych krzaków.

W ten sposób wkroczyliśmy w obszar, który umownie możemy nazwać kolejnym kręgiem cywilizacyjnym, ale o coraz mniejszej sile oddziaływania. Nasze spostrzeżenia bazują na tym, co widzimy, zaobserwujemy, wywnioskujemy, lub ewentualnie, czego dowiemy się z trzeciej ręki. Gdybyśmy mieli możliwość głębszej rozmowy, niż tylko poprzez dwóch tłumaczy, gdybyśmy rozumieli ich dialogi, pewnie odbiór i znaczenie tej cywilizacyjnej drabinki byłby jeszcze bardziej wymowny. My, niestety, trochę jak kadłubki lingwistyczne, więcej domyślamy się, o czym mówią, niż jesteśmy w stanie dowiedzieć się zadając kolejno pytania, które często padają na niezrozumiały grunt. A te najbardziej zrozumiałe dotyczą konkretów. Tak, konkret jest najbardziej zrozumiałą treścią wypełniającą rozmowę. - Ile masz dzieci? - czwórkę. - Jak ma na imię Twoja żona? - Mawe, itd. Jeśli spróbujemy zapytać natomiast, np. jaki jest stosunek Korowajów do Asmatów?, zaczną wzruszać ramionami, odpowiedzą jednym słowem, nie zrozumieją nas...

Możemy sobie tylko wyobrazić, na ile tu, na tych obrzeżach cywilizacyjnych sposób myślenia, interpretacji i postrzegania tych samych rzeczy może być różny od naszego. Niestety nasza dociekliwość w tym obszarze nie może być zaspokojona...

Kolejny dzień przedzierania się przez dżunglę przenosi nas jeszcze bardziej w czasie. Tu nie ma już ubrań, ani domków na modłę Białego człowieka, budowanych przy pomocy naszych narzędzi. Domki kryte strzechą położone są albo na wysokości ok. 1m powyżej gruntu, albo w koronach drzew kilkanaście metrów nad nami. Owszem, dostrzegamy wiszące na ścianach siekiery z żelaznymi obuchami. Widzimy na palenisku metalowy garnek, ale są to ostatnie podrygi śladów z naszego świata. Poza dzieciakami, nikt tu się jeszcze nie dziwi na nasze przybycie. Widocznie takich, jak my widzieli już wcześniej. Aby uzmysłowić sobie jak bardzo zagłębiliśmy się w kresy naszej cywilizacji, wystarczy oddać się myśli, czy potrafilibyśmy tu przeżyć. Nie jest to już nawet pytanie, czy moglibyśmy tu mieszkać, lecz, jak długo udałoby nam sie tu przeżyć. Wtedy do głowy przychodzą godziny, może dni. Nikt nie ma złudzeń, że nie tylko nie potrafilibyśmy tu i w tych warunkach mieszkać, ale nawet nie moglibyśmy mówić o przetrwaniu. Jeszcze trzy dni temu byliśmy przekonani, że mieszkanie w mijanych wioskach byłoby uciążliwe... To najprościej uwidacznia, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od cywilizacji i jak niewiele ona tutaj znaczy.

Następny dzień przynosi kolejną dawkę całodziennego trekkingu przez równikowy las Nowej Gwinei. To chyba ostatni już etap naszej podróży w poszukiwaniu zaginionego świata. Przede mną staje mężczyzna z kamienną siekierką i upolowanym kuskusem (to taki gryzoń, jakieś trzy razy większy od szczura). Gospodarze oddają nam część swojej chaty na drzewie, sami śpiąc na swojej macie z wysuszonych liści bananowca. Nie znają tu pieniądza. Na propozycję kilku rupii indonezyjskich nie godzą się na sprzedaż ręcznie wykonanej fajki, nie wiedzą nawet, co im oferuję. Dopiero zainteresowanie wzbudza metalowy kubek, jaki proponuję w zamian za ową fajkę.

Nie rozumieją, że pstrykając aparatami fotograficznymi, rejestrujemy ich wizerunek. Dla nich to zwykłe "pstryk". Takie przykłady można mnożyć.

I to jest właśnie to miejsce, gdzie zastanawiamy się, czy jest to kres naszej cywilizacji. A jeśli tak, to na jak długo?

 

Ich punkt widzenia...

Tu zaczyna się droga odwrotna, droga w kierunku cywilizacji. Ale nie jest to już nasza droga. To droga Korowaja, który urodził się w lesie, został tam wychowany, a teraz obsługuje wyprawy Białych do swojego świata. Musiał doświadczyć przynajmniej kilku szczebli  z drabiny cywilizacyjnej, którą pokonaliśmy w ciągu ostatnich dni. Aser, to lokalny przewodnik znający z jednej strony Korowajów w lesie, mówiący ich narzeczem, ubrany w podartą koszulkę ze spranym wizerunkiem Beavisa i Buttheada. Mieszka na stałe w ostatniej osadzie zbudowanej już zgodnie i wg wytycznych rządu Indonezji. Aser wydaje sie być z tego dumny. Tam mieszka na co dzień, ale pracuje z naszym przewodnikiem. Pracuje, bo zna również indonezyjski, który w tamtych rejonach jest absolutnie językiem obcym. Jest chyba jedynym mieszkańcem wioski, który potrafi wyżywić rodzinę korzystając z innych umiejętności, niż te, którymi dysponują pozostali osadnicy rodem z lasu.  Dzięki tej pracy przemierza drabinkę cywilizacyjną aż do ostatniej stanicy, do której dojeżdżają jeszcze samochody i minibusy. Tak więc jest swego rodzaju łącznikiem pomiędzy naszymi światami, łącznikiem, który jak na tamtejsze warunki bardzo dużo widział, bardzo dużo wie i może o tym wszystkim opowiedzieć językiem ojczystym Korowajów. Więc jest wiarygodny. Jest to swego rodzaju akcelerator naszych wpływów wśród Korowajów. To dzięki niemu ci ludzie lasu usłyszeli po raz pierwszy o sztucznym świetle z lampy elektrycznej, o muzyce słuchanej przez głośniki. To on jako pierwszy opowiadał o pojazdach na kółkach przemieszczających się kilka razy szybciej, niż najszybsi biegacze leśni. To on dostarczył im na to dowodu pokazując np. czołówkę na baterię. To Aser jest piewcą dobrodziejstw cywilizacyjnych. To on przekonuje ich do narzędzi metalowych, do naczyń i sznurków plastikowych. To wreszcie on jest ich gwoździem do trumny...

Przykładów można by wskazać wiele, niestety takich, gdzie wspomnianą już drabinką cywilizacyjną dałoby się zejść na sam dół, jest zaledwie namiastka. Przy utrzymującym sie tempie poszerzania, celowo lub nie, wpływu naszego świata, może jeszcze jedno pokolenie, może dwa, będą miały teoretyczne szanse odwiedzić krańce naszej cywilizacji.

 

 

                                                                                                          

bottom of page