top of page

mistyczne, głośne, ciasne, 

buddyjskie.....

....Kathmandu

   Pastupatinath w Kathmandu - miejsce magiczne i prozaiczne, gdzie po jednej stronie rzeki o szerokości nie większej niż 15m odbywają sie rytualne ablucje, modły i palenie ciał, z drugiej chłopcy grają w piłkę. Piłka ta niekiedy wpadnie do wody, co w żaden sposób nie przeszkadza ani grze, ani odbywającym sie rytuałom.

   Poza mistycyzmem całej ceremonii, który zwłaszcza mocno dociera do przybyszów w porze wieczorno-nocnej, jest również element praktyczności, a raczej problemy związane z tzw. naturą rzeczy...

Zasadniczo zwłoki powinny zostać wymyte i spalone, a ich popiół wrzucony do świętej rzeki. Niestety praktyka jest następująca. Po pierwsze nie wszystkie katafalki, na których pali sie ciała, mają zadaszenie, co w porze deszczowej ma zasadnicze znaczenie. Po drugie, ciała są najpierw "myte", co w rzeczywistości oznacza polewanie wodą, która wsiąka następnie w świeże płachty, w które są owijane. Zwłoki dostarczane są w płachtach i foliach, a dopiero po "umyciu" owijane samymi płachtami.

 No i last but not least, zwłoki układa się na drewnianym szkielecie i przykrywa sianem/trawą/słomą podpalając od spodu. Istnieje jednak obrządek wymagający namoczenia tegoż siana świętą wodą z rzeki.

W rezultacie cały ten święty ładunek powoduje, że stosik zamiast buchnąć płomieniem i wytworzyć stosowną temperaturę do spalenia zwłok, przez kilka pierwszych godzin ledwo się tli i raczej kopci, niż przypomina średniowieczne stosy, na których palono czarownice. Wydaje sie słuszna wątpliwość, czy "popiół" pozostający po kilkunastogodzinnym paleniu jest juz tylko popiołem, czy są tam również resztki pogorzelca. Należy zauważyć, że całość kosztów za imprezę ponosi rodzina zmarłego, co przy ograniczonych funduszach familii nepalskich każe powątpiewać, czy finansów jest na tyle, by popiół mógł nosić znamiona popiołu...

Zwłaszcza, że przecież najważniejszy jest obrządek, a nie medyczny punkt widzenia stanu beneficjanta tegoż obrządku...

 

   Na Durbar Square w Kathmandu jest muzeum, w muzeum, jednym z wielu rekwizytów jest armata. Niby nic, a jednak...

Armata pochodzi z drugiej wojny nepalsko - tybetańskiej z roku 1864. Podpis pod rekwizytem mówi, że została zarekwirowana, jako łup wojenny przez wojsko nepalskie w postaci dzielnych Ghurków. Spróbujmy w takim razie wejść w skórę dziewietnastowiecznych żołnierzy Tybetu i Nepalu, by zrozumieć, co faktycznie zaszło. Otóż, armatę taką w "normalnych", europejskich warunkach ciągnęły konie, pewnie z cztery. Za armatą jechał wóz ciągnący amunicję - następne dwa rumaki. A jak to wyglądało 150 lat temu w rejonach Himalajów i Tybetu? Tam, ledwo co, przez nieliczne przełęcze łączące te dwa kraje mogli przejść pojedynczy tragarze. Konia się tam nie uświadczy. Jaka - owszem. Ale już dwa jaki obok siebie - rzecz iście karkołomna. Wyobraźmy sobie, ile zachodu musieli Tybetańczycy włożyć, by ową armatę dociągnąć do "lini frontu". Ale załóżmy, że po miesiącach morderczego marszu z jedno lub dwutonową armatą w końcu ją dotaszczyli do miejsca, gdzie zwiadowcy donieśli, że za kolejną górą kryją sie nepalscy Ghurkowie. A więc rozłożono armatę, wycelowano w kierunku, o którym donieśli zwiadowcy, przygotowano amunicję, załadowano i ...kazano czekać.

Wywiad Ghurków też już wiedział o śmiercionośnej broni Tybetańczyków, co skutkowało rozproszeniem oddziałów, "wycieczkami", próbami walk zaczepnych i innymi sposobami sztuki wojennej w górach. Należy wciąż pamietać, że akcja dzieje się na obszarze skalistym, eksponowanym, gdzie każdy metr kwadratowy jest nachylony pod takim, czy owakim kątem. Więc mobilność naszego działa była dużo bardziej ograniczona, niż zakładana przez europejskich konstruktorów. Wreszcie dochodzi do starcia, haubica, jako broń najwyższej wagi, jest wykorzystywana z maksymalną zaciekłością, niestety teren górski i zwinność poruszania się przeciwnika, jak i niefrasobliwość rusznicowych szybko doprowadza do wykorzystania całych zasobów amunicji.

    Wróg, nie ponosząc większych strat, niechybnie zbliża się, a waga armaty uniemożliwia szybki odwrót, co kończy sie dramatyczną decyzją o porzuceniu drogocennego sprzętu. ...i teraz to Ghurkowie, może jeszcze bez większych sukcesów militarnych, ale przejmują spektakularne wyposażenie Tybetańczyków, które miało doprowadzić ich do zwycięstwa. Dumni ze swej zdobyczy decydują o dalszym przeciąganiu armaty, aż do Kathmandu. Kroczą teraz, niekiedy czołgając się pod ciężarem molocha z Europy licząc na glorię i chwałę, jaką się okryją doprowadzając tenże łup swemu władcy, udowadniając jednocześnie swoje męstwo. Nie można bowiem tego mozolnego, czesto bezskutecznego przesuwania się po stromych stokach i piargach Himalajów inaczej nazwać, jak prawdziwą walką z naturą.

   Prawdziwym powodem zatem, dla którego widzimy tę armatę w nepalskim muzeum, nie jest sam eksponat, ale walka z przyrodą, jaką po raz pierwszy wspólnym dziełem Tybetańczycy i nepalscy Ghurkowie przeprowadzili 150lat temu. O tej walce nie ma tam mowy, ten heroizm nie został zapisany, ani odnotowany, ale jak wielka musiała mu towarzyszyć determinacja, skoro bez stosownego sprzętu, przy obiektywnych przeciwnościach losu (najpierw jedni targali do połowy, później drudzy, do tego próbując nawzajem się pozabijać) udało się przeciągnąć ten europejski wojenny majstersztyk przez najwyższe góry świata. Choć zainteresowani pewnie nie wiedzieli, że są one najwyższe...

   Dziś obserwując powtórki słynnych dokonań wielkich osobowiści (a to śladami Marco Polo, a to rowerem przez Jedwabny Szlak, itd.) należy oczekiwać wznowienia tego dokonania dzielnych rusznicowych, tragarzy i ówczesnych pociągowych w postaci pokonania dystansu z Lhasy do Kathmandu z armatą "na plecach" przez przełęcze pod Everestem...

 

 

 

bottom of page