
to jeszcze Afryka... -
- Madagaskar
Życie tu dyktowane jest przez pory roku, jakie wyznacza rzeka Tsiribihina. To ona decyduje, gdzie zostanie zasiany ryż, kiedy zebrany, ile terenu nada się pod jego uprawy i na ile rzeka będzie łaskawa by pozwolić na jego zbiory. To od niej zależy nasza podróż, którą ze względu na porę suchą, a więc i niski stan wody, rozpoczynamy o kilkanaście kilometrów dalej w dół rzeki, niż pierwotnie planowaliśmy. Pomimo tej logistycznej zmiany i tak musimy skorzystać z dodatkowej łodzi, która meandrując i, co rusz, natrafiając na mielizny w końcu dopływa do miejsca, w którym możemy przesiąść się na łajbę, którą prez kolejne 3 dni będziemy płynąć ku ujściu rzeki do Kanału Mozambickiego. Rzeka na żadnym odcinku nie jest żeglowna, dlatego z takim uznaniem przyglądamy się "kapitanowi", który znając każdy jej zaułek, kluczy pomiędzy wystającymi korzeniami, powalonymi drzewami, miejscowymi wirami, czy pojawiającymi się wysepkami. Jest to dla nas zupełnym majstersztykiem, kiedy dowiadujemy się, a później również jesteśmy świadkiem żeglowania w nocy, bez świateł, jedynie przy blasku księżyca. A na ten blask podczas pory suchej można liczyć zawsze, bowiem w tym okresie ciężko tu o zaciągnięte niebo, dzięki czemu nocą można przyglądać się niewidocznej u nas częsci nieba, studiując położenie Krzyża Południa i podziwiając magię Drogi Mlecznej. Tę nocną ciszę przerywają nawoływania lemurów, krzyki endemicznego ptactwa. Odgłosy te z każdą kolejną godziną przeplatają się nawzajem, gdy jedne milkną, drugie właśnie się budzą do nocnych aktywności. Niekiedy dostrzec można wśród niewidocznych gałęzi drzew oczy lemura odbijające blask księżyca, co przypomiana nam o egzotyce miejsca, w którym przyszło nam nocować…
Wioska przy rzece stanowi pewnego rodzaju centrum życia dla mieszkających w promieniu kilkunastu kilometrów ludzi, a lokalne targowisko jest jego sercem. Każdy, kto coś wyhodował, zebrał z pola lub złowił zajmuje kwałek placyku na klepisku i liczy na owocną sprzedaż, czy wymianę. Najczęstszymi przedmiotami tutejszego handlu są bataty, sałata, kalafior, maniok, trzcina cukrowa, wołowina z krów zebu, czy po prostu kurczaki, które, niczym ryż są nieodłącznym elementem diety w całej Afryce. Ponadto można tu naprawić radio tranzystorowe, kupić nowe kanistry na wodę, a i dostępne są ciuszki prosto z chińskiej fabryki i plastikowe sandały, choć te ostatnie patrząc na stan odzieży i obuwia Malgaszy nie należą do towarów szybko rotujących. Oczywiście kwitnie tu handel świeżymi rybami, z czego korzystamy i kupujemy prosto od rybaków cały pęk tilapii i ryb o nieznanej nam nazwie, natomiast przypominającej małego suma. Na targowisku można odnieść wrażenie, że trafiło się do gimnazjum na praktyki, ponieważ olbrzymią większość stanowią tu dzieci, które widząc białego (lokalnie: waza) doskakują do niego, chwytają za ręce i nie puszczą do momentu opuszczenia wioski. Taka wizyta, choć nie należy do rzadkości, to jest atrakcją nie tylko dla dzieci, czego wyrazem jest seria zdjęć, również pozowanych, szczególnie tutejszych dziwczyn.
Płynąc po Tsiribihinii można odnieść wrażenie, że to leniwa rzeka i właściwie nie może się tu zdarzyć nic, co odróżniałoby ten spływ od podobnych po rzekach europejskich. Jednak to tylko pozory, bo tę nudę przerywa widok żółwia na brzegu, a już po chwili w zaroślach widzimy wylegującego się sześciometrowego krokodyla. Po kilku minutach 20-30m od naszej łajby płynie inny krokodyl i dopiero wtedy nasza wyobraźnia zaczyna pracować i rozumiemy, co miał na myśli Nolavy mówiąc, żeby pod żadnym pozorem nie próbować myć się w rzece… Po kilku kilometrach dopływamy do ogromnych klifów, w załomach których wiszą śpiące nietoperze. Klify te, podobnie, jak wyspy dalekiej północy są oblegane również przez nieznane nam ptaki, które tylko czasem przypominają nasze bociany, czy innego rodzaju czaple, z tą tylko różnicą, ze tu żyją na pionowych skałach, budując gniazda w ich załomach i kominach.
Tak dopływamy do krainy baobabów. Rozciągające się lasy po obywdu brzegach są uzbrojone w wielkie, niczym wiatraki drzewa. Wyglądem tak majestatyczne, że nie dziwi fakt traktowania ich przez tubylców, jako święte drzewa. To dzięki temu nikt ich tu nie wycina i bez trudu można natknąć się na kilkusetletnie okazy o grubości naszych kilku dębów. Zachodzące słońce na tle tych olbrzymów tworzy atmosferę rodem z twórczości Salvadora Dali. Tu zachody mają barwę czerwoną, jakiej u nas nie spotkamy. To właśnie ten koloryt jest źródłem charakteru afrykańskich pejzaży, które można zaobserwować w tutejszym malarstwie i fotografii.
Cumujemy przy brzegu powstałym tu tylko na okres suszy. Jest to rozległa plaża, którą w sezonie deszczowym całkowicie zalewa woda, a rzeka przybiera wtedy o 5-7m. Plażę w okresach suchych zamieszkuje kilka rodzin, które trudnią się połowem ryb, a po pół roku przenoszą się do wiosek oddalonych o kilka kilometrów. Te tymczasowe chatki, w których spędzają połowę swojego życia, przypominają raczej liche wiatki sklecone z kilku gałęzi, pod którymi można ewentualnie trzymać sieci rybackie, a i tak pokrycie ze słomy nie gwarantuje ochrony przed deszczem. Choć może nie o to tu chodzi… Według nas nie są to nawet szałasy, ponieważ ich ścianki są tak ażurowe, że każdy podmuch wiatru jest odczuwalny w ich wnętrzu. Wszyscy, poczynając od najmłodszych, na staruszce kończąc biegną lub przynajmniej zmierzają w naszą stronę. Tu takie wizyty, jak nasza, nie zdarzają się często, nie jest to bowiem ani miejsce, gdzie można się zaopatrzyć w wodę, czy żywność, ani dokonać wymiany na cokolwiek potrzebnego. Zachwyt, nie tylko u dzieciaków, budzi możliwość obfotografowania się z nami, porównania kolorów naszej skóry, obejrzenia nas z bliska, czy nawet dotknięcia. Jak w każdej wiosce, tu jeszcze bardziej uderza brak posiadania czegokolwiek. Rozłożone sieci przed chatkami, garnek na kamieniach udający namiastkę kuchni, jakaś mata do spania i podarte ciuszki na sobie. To wszystko, co mają. Dlatego uwagę przykuwa radyjko tranzystorowe na baterie, które przez cały czas naszych odwiedzin trzeszczy, ile fabryka dała. W rytm muzyki podskakują dzieci i co niektórzy ze starszyzny. Ten naturalny ciąg do tańca, idealne poczycie rytmu i nierozerwalny związek z jakąkolwiek formą rytmicznej muzyki to cecha, na którą z zazdrością patrzymy nie tylko tu, bo jesteśmy tego świadkami jadąc taksówką, busem, autobusem, będąc na targowisku, czy oczywiście przy wspólnym ognisku. To cecha, która jest siłą napędową tych ludzi, która daje im siłę do działania, pokonywania codziennych trudności, dla nas wydających się beznadziejnymi. To dzięki temu są częściej uśmiechnięci, niż my i pewnie też szczęśliwsi…zwłaszcza w otoczeniu najbliższych i całej rodziny.
































