top of page

Djibouti - najgorętsze miejsce

w Afryce

   W samym środku "dzielnicy afrykańskiej" (nazwę tę nadali Francuzi dla odróżnienia położonej niedaleko "dzielnicy europejskiej") przy jednej z bardziej zatłoczonych uliczek, obstawiony różnego rodzaju stoiskami i zdezelowanymi samochodami widzę pomalowany na zielono budynek. Zerkam przez otwarte drzwi i okazuje się, że przestronne i puste wnętrze jest meczetem. Nie jest to meczet, do jakiego przyzwyczajeni jesteśmy w Stambule, z wielkimi minaretami, przestrzeniami o wielkich kopułach, bądź taki, rodem z Maroka - o kwadratowych, mocno osadzonych wieżach pełniących tam również rolę minaretów. Jest to marny budynek, zbudowany z tego, co akurat było pod ręką. Dopiero po dokładnych oględzinach można odnaleźć gdzieś tam na zapleczu namiastkę minaretu z przytroczonym głośnikiem, przez który pięć razy dziennie muezin przypomina o obowiązku modlitwy. Niestety dla nas jest to przeraźliwy skowyt, dodatkowo wzmacniany charczącym brzmieniem "kołchoźników".

Zaglądam nieśmiało do środka. W głębi, na podłodze siedzi mała grupka muzułmanów wsłuchujących się w słowa przemawiającego naprzeciwko na plastikowym krześle imama. Zatrzymuję się w wejściu i przyglądam się zgromadzonym. Jeden z nich, widząc mnie wstaje, podchodzi do mnie i serdecznie zaprasza do środka. Korzystając z życzliwości, zdejmuję buty, zostawiając przy wejściu i zasiadam na skromnym dywaniku wśród słuchaczy. Niestety czarnoskóry imam przemawia w języku somalijskim, natomiast ekspresja, jaka temu towarzyszy, jest porywająca. Siedzę i wpatruję się w ten emocjonalny spektakl, jaki odgrywa się pomiędzy nauczycielem, a uczniami. Z nieukrywaną zazdrością przypominam sobie nasze blade kazania, bezemocjonalne przemowy, jakie dominują w naszych kościołach. O ile ta religia jest bardziej przekonywująca dla tych zwykłych ludzi, o ile bardziej wiarygodni są ci duchowi przewodnicy w oczach swoich wiernych…? W oczy rzuca się od razu zaangażowanie imama w głoszone słowo, wewnętrzne przekonanie o jego słuszności, nie wspominając już o sztuce retoryki, o umiejętności przemawiania do ludzi, łatwości docierania do swoich słuchaczy. Niewiarygodne wydaje się, jak bardzo angażują się siedzący dookoła, na skąpych dywanikach na kamiennej posadzce, wierni. Prawie nie zauważają mojej obecności, choć, jak się za chwilę okaże jest to dla nich większa atrakcja, niż kino objazdowe w prowincjonalnych wioskach sto lat temu. Po kilkunastu minutach, nauki dobiegają końca i dopiero wtedy większość skupia swoją uwagę na mojej wizycie. Niestety, a może na szczęście, osób umiejących sklecić parę słów po angielsku jest tylko dwie, z których jeden podejmuje się wyjaśnienia mi zagadnień związanych z modłami, a zwłaszcza z obowiązkiem obmywania się przed tym obrządkiem. I tu okazuje się, jak uważnym trzeba być, by postąpić według tradycji pielęgnowanej od setek lat. Właśnie zbliża się czas modłów, o czym przed chwilą subtelnie przypomniał muezin swoim gardłowym "Allah agbar…" więc muszę wycofać się na skraj meczetu. Na tę chwilę meczet zapełnia się prawie całkowicie i nagle z grupki dwudziestu mężczyzn wnętrze wypełnia się kilkuset wiernymi, gdzie dla każdego jestem taką atrakcją, że niektórzy już podczas modłów nie mogą się skupić i odwracają głowę w moją stronę wykręcając dodatkowo skulone podczas pokłonów ciała.

   Po modlitwie wciąż stoję wpatrując się w wiernych, którzy zamiast wychodzić z meczetu zaczynają gromadzić się wokół mnie. Jeden z nich pyta mnie, dlaczego zdecydowałem się tu przyjść, na moje wyjaśnienia o ciekawości i zwykłym zainteresowaniu innością religijności, z euforią zaczyna na przemian z innym opowiadać mi o islamie, obrządku, wierze. Okazuje się tymczasem, że wśród otaczających mnie ludzi rozeszła się plotka, ze gaal, co tutaj oznacza białego chrześcijanina, chce przejść na islam, co wywołało nieskrywany entuzjazm wśród otaczającego mnie tłumu. Moi bezpośredni rozmówcy widząc, jak tłum z ciekawości do białego, napiera tłumacząc coś po swojemu odganiają ludzi budując w ten sposób skromną przestrzeń, w której możemy spokojniej porozmawiać. Ich entuzjazm i dziecięca radość spotkania w tym zwykłym, codziennym miejscu modlitw kogoś tak egzotycznego, jak ja, powoduje, że nasza rozmowa, a raczej monologi moich nowych mentorów, przedłużają się na tyle, ze dalsze słuchanie ich w tym tłumie staje się męczące. Proponuję więc dalszą pogawędkę podczas spaceru po ciemnych już ulicach Dżibuti. Część odpuszcza i rozchodzi się do siebie, ale za nami wciąż ciągnie się dwudziestoosobowa grupa gapiów, która dopiero po godzinie pozostawia nas samych.

   By ostatecznie móc znowu cieszyć się swobodą dopuszczam się fortelu i mówię, że muszę zadzwonić z hotelowego telefonu (tu nie działają europejskie karty sim) do rodziny.

   Niestety i tu po chwili odnajduje mnie delegacja już z tłumaczem i imamem!! przybywając z misją wyjaśnienia mi meandrów wiary islamskiej, na co już tego dnia nie mam naprawdę ochoty. Okazuje się, że imam, którego przyprowadzili do mojego hotelu lokalni wierni, jest pochodzenia somalijskiego, a dokładnie pochodzi z Mogadiszu, co dla mnie jest na ten moment bardziej atrakcyjne, niż religijne rozważania. Ten naturalny mówca dość łatwo podejmuje temat i po kilku moich pytaniach zaczynamy rozmawiać na temat aktualnej sytuacji Somalii, jej beznadziejności i tego przyczynach…. 

bottom of page