
Pigmeje - lud pierwotny Afryki




















Dużo o Pigmejach czytałem, oglądałem filmy dokumentalne i jadąc do Konga byłem przekonany, ze uda nam się zrealizowac cel, a mianowicie dotrzeć do jednej z kilku grup pozostających jeszcze w dżungli, żyjących życiem swoich przodków. Pogranicze Konga i Kamerunu jest bowiem poza północno-wschodnimi rubieżami Demokratycznej Republiki Konga największym skupiskiem tego pierwotnego ludu. Bantu są bowiem ludnością napływową, która zdominowała i stopniowo wyparła Pigmejów z ich siedlisk. Teraz stosunki między Bantu, a Pigmejami przypominają trochę te miedzy białymi a Bantu w erze kolonialnej. Pigmeje są zwabiani tanimi sztuczkami do osad i wsi, gdzie wykorzystuje sie ich do najgorszych prac rzucając w zamian ochłapy. Wykorzystuje sie z premedytacja ich zachowawczość i lęk przed Bantu, czy szerzej przed obcym. W Djambali jest dzielnica, gdzie żyją imigranci z dżungli i znamienne jest, że Pigmej idąc ulicą na przeciwko Bantu schodzi na drugą stronę ulicy. My również kika razy natrafialiśmy na autochtonów zaciągniętych do prac, jako tragarze w dżungli. Początkowo nie rozumieliśmy, dlaczego zawsze milczą. Nie tylko w stosunku do nas, ale i do innych, rozmawiają tylko ze sobą. Oni nie są obrażeni, wyjaśnił Simon, oni po prostu chcą być niezauważeni, a jest to ich cecha, którą wynieśli z wielowiekowej natury życia w dżungli.
W naszej podróży na uwagę zasługuje Simon Bienvenu Mbakou, nauczyciel matematyki w liceum w Djambali, położonej ok. 250km na północ od Brazzaville. Simon jest pasjonatem nauki języka angielskiego, co w tamtejszych okolicznościach jest jak woda na pustyni. Gość o otwartym umyśle, szerokich horyzontach, olbrzymiej wiedzy o swoim kraju i ludziach był dla nas mentorem, przewodnikiem i tłumaczem podczas wyprawy na pólnoc do dżungli Ndoki. Co zadziwiające, teraz mogę to stwierdzić jednoznacznie, nie chciał nas naciągnać, co w tamtych rejonach w obcowaniu z białym człowiekiem, jest standardem, żeby nie powiedzieć, naturalną powinnością...
Jesteśmy w Ouesso, dotarliśmy tu po 15godzinnej jeździe autobusem, który ostatnie 300km pokonywał prowadzącą tu główną drogę szutrową. W Ouesso wszyscy wiedzą, gdzie mieszkają Pigmeje, kilku nawet spotykamy właśnie tam i ci dostarczają nam pierwszych informacji, jak dojechać do ich wiosek. Okazuje sie jednak, że wioski te, to kilkukilometrowa perspektywa spotkania małych ludzi, którzy juz dawno przeszli metamorfozę cywilizacyjną, a nie o takich nam przecież chodzi. W Ouesso poza tym, nikt nie wie, gdzie i czy w ogóle żyją jeszcze ci niecywilizowani. Przeprawiamy się pirogą na drugi brzeg Sanghi by stamtąd, tzw. taksówką dojechać szutrówką (to jedyny i najlepszy jakosciowo odcinek drogi na północy) do położonej o ponad 40km dalej Pokoli, osady, w której firma eksploatująca od roku 1962 dżunglę z jej najlepszych kąsków, ma swoją siedzibę. Tam rozpoczynamy znów niekończące się dyskusje z lokalnymi, a zauważyć należy, że często bywa, ze po półgodzinnej dyskusji Simona z miejscowymi nie dowiadujemy się niczego. Natomiast Simon często przychodzi z informacjami, jak się miewają, kto, co, kogo, etc... W końcu natrafiamy na trop: ktoś mówi, że 62km dalej jest osada, w której mieszkają małe ludziki i mieszkaja oni podobno w warunkach, w jakich żyli od zawsze.
Taksówka ledwo co pokonuje błotnistą drogę, niejednokrotnie grzęznąc w czerwonej mazi. Tu kierowcy poddają się dopiero wtedy, jak podda się samochód.
Pigmeje widząc Mondele zaczynają skakać i tańcować. Simon podejmuje pierwsze dialogi. Na całe szczęście mówią oni w Lingali, jezyku Simona, więc możemy dość łatwo i dużo się od nich dowiedzieć. Wioska to 5 domostw, zamieszkałych łącznie może przez 25-30 osób. Niestety wódz wioski ze względu na chorobę żony jest aktualnie w innej osadze z wizytą u szamana i wróci pewnie najszybciej za kilka dni.
Na tę okoliczność władzę przekazał w ręce, nie wiedzieć dlaczego, najmłodszego syna. Dopóki nie pojawiliśmy się, wszystko było dobrze, ale nasza wizyta spowodowała niemały spór, o którym za chwilę.
Zwyczajowo wszyscy, mężczyźni najpierw, obsiadają nas dookoła w reprezentacyjnej chatce składającej się z dachu z liści i jednej glinianej ściany. Pozostałe chaty mają ściany z liści. Nasza natomiast ma tylko tę ścianę i wygląda bardziej jak nieudolnie sklecona wiata z drewianych kołków, liści i tejże gliny. Simon podpowiada nam, jak powinniśmy podzielić i w jaki sposób obdarowywać mieszkańców, żeby nie zaburzyć hierarchii i nikogo nie urazić. Tak więc zaczynamy od zastępcy szefa wioski dając mu 4kg soli i ...moja kartę identyfikacyjną z konferencji. Tak, tak, ta wisząca na szyi karta, jak się później okaże, jest bardzo cenionym suwenirem wśród Pigmejów, czego zresztą mogłem się spodziewać widząc podobną reakcję Mentawajów na Siberucie. W dalszej kolejnosci idą widokówki i ciastka dla dzieci. Ten niezapomniany moment walki między żądzą posiadania, a nieśmiałością (jeszcze) pewnie robi wrażenie w każdym rejonie świata, zwłaszcza u dzieci.
Pada prośba o przekazanie 6tys. franków (ok. 9eur) na "whiskey", po którą chcieliby się udać do kolejnej osady, by móc wieczorem celebrować nasze przybycie. Ostatecznie staje przy 3tys. Po 5 godzinach przybiegają posłańcy przynosząc półtora butelki brunatnego płynu nazywanego tu właśnie whiskey.
Rozmawiając przy szybko zapadającym zmroku, jesteśmy świadkami coraz ostrzejszej dyskusji pomiedzy najmłodszym synem wodza, a jego dwoma starszymi braćmi. Początkowo nie zwracamy na to uwagi, ale kłótnia dość szybko zamienia się w szarpaninę. Pytam więc Simona, o co chodzi.
Okazuje się, że rząd lokalny chcąc uzyskać np. właściwe wyniki głosowania albo inne profity, jak dalszy wyrąb lasu, od Pigmejów, przywozi im czasem różnego rodzaju wziątki, czy też nawet pieniądze. Należy tu nadmienić, że poza sprzedażą w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Pokoli lub u handlarzy pojawiających się w okolicy liści do manioku lub inych owoców dżungli, nie mają możliwości zdobycia pieniędzy. Oczywiście Bantu wiedząc o sytuacji Pigmejów wykorzystują to dając im jałmużnę, a nie godziwą za to zapłatę. Pigmeje za otrzymane pieniądze kupują sól lub maniok. Tak więc po naszym przyjeździe pierwsze ich skojarzenia były właśnie takie, że jesteśmy wysłannikami rządu i na pewno przywieźliśmy im grosiwo. Nikt tutaj przecież nigdy nie widział turysty, zresztą ludzie tam nie rozumieją znaczenia słowa turysta. Pomimo, że Simon dokładnie sprostował i wyjaśnił, kim jesteśmy i po co przyjechaliśmy, oni i tak nie dawali temu wiary, bo i niby dlaczego...
Zwykle, kiedy przyjeżdzają "goście" główne podarunki mają miejsce przed wyjazdem, o czym Simon nas poinformował i co właśnie było przyczyną tej szarpaniny. Po prostu kasę dostaje ten, kto pełni władzę i to od niego zależy, jak dokona jej podziału. więc ta niedoszła bójka była dzieleniem skóry na niedźwiedziu. A niedźwiedziem byliśmy my.
Ciekawe jest, że świadkiem całego zajścia była matka wszystkich trzech awanturników i nie wtrąciła się ani słowem. Tu w ogóle żadna kobieta do nas nie odezwała się ani słowem. Podział ról jest tak widoczny i niepozostawiający wątpliwości, że na tym polu nie dochodzi nigdy do sporu. Kobieta po prostu ma swoją rolę - gotowanie i dzieciaki plus posłuszeństwo wobec męża, że ze względów pragmatycznych wydaje sie to do pozazdroszczenia. Ile zbędnych sporów, kłótni i cichych dni w ten sposób ci ludzie unikają...
Zdziwił mnie dość fakt, że nikt nawet nie wpadł na pomył, żeby poczęstować nas strawą gotowaną przez kilka godzin, a kupioną za nasze pieniądze whiskey wszyscy wypili przy nas nawet nie proponując spróbowania. W ostateczności "niedźwiedzia" wyceniliśmy na dodatkowe 10tys franków, czyli jakieś 15eur, które w jednym banknocie przekazaliśmy najmłodszemu "wodzowi". I tu wybuchła kolejna kłótnia, bo każdy z następców tronu miał inny pomysł, jak podzielić ten papierek.
Następnego dnia długo dyskutowaliśmy na temat pigmejskiej gościnności. Po rozmowie z najstarszą kobietą dowiedzieliśmy się, że są oni rozczarowani kwotą, jaką od nas dostali, bo pamięta ona czasy, kiedy też ktoś przyszedł i wtedy każdy z dorosłych otrzymał po 2tys. franków, co faktycznie oznaczało, ze musieli dostać chyba z dwa razy więcej. Nie trzeba się domyslać, jaka była nasza konsternacja, że ktoś, kogo majatek to jeden garnek i porwane gacie na tylku, grymasi dostając w tych realiach "kupę kasy". Co kraj, to obyczaj...;-)