top of page

największy tygiel świata -

- Indie

   Stare Dehli, idę ulicą, trącając co chwilę kogoś, coś lub ktoś, bądź coś trąca mnie. Osiołki załadowane workami lub ciągnące jakieś dwukołowe wozy, krówki podążające w kierunku narzuconym przez ulicę, oczywiście we własciwym tempie, to tu, to tam kózki. Te natomiast nie wałęsają się, jak krowy, a raczej stoją przy murach obdrapanych domów, poprzyklejanych do siebie, jak efekt zabawy sfrustrowanych nastolatków. Kózki sprytnie wyszukują sobie resztki jedzenia, czy czegokolwiek, co można przekąsić i tak obserwując tłoczących się dookoła Hindusów oddają się przyjemności ponownego przeżuwania, bo przcież ktoś już to kiedyś przeżuł...

Zielone motoryksze wiozące pospiesznie wszystko i wszystkich na przemian z motorkami, skuterkami i rowerami tworzą niekończący się korek, zator, ścisk, czy nie wiem już jak nazwać zjawisko odbywające sie na tej szerokiej na może 6-7m ulicy. Przy czym nie ma tu absolutnie podziału na ulicę, chodnik, rynsztok, strefę handlu i ruchu pieszego, czy kołowego. Wszystko w jednostajnym tempie przemieszcza się falą narzuconą o poranku. Zatrzymuję się, by kupic świeżo wyciskany sok z pomarańczy - rewelacja, ale wystarcza chwila by stoisko przesunęło się o kolejne parę metrów. Obok, jak wozy Drzymały próbują zakotwiczyć taczki na rowerach ze świeżymi plackami ciabatta, sprzedawcy owoców, właściciele przenośnych garkuchni, czy innych niezbędności. Nie każdemu się udaje ten karkołomny wyczyn, więc transakcje dokonywane są niejako w biegu. Więc należy bacznie obserwować, gdzie w tej chwili znajduje sie nasz sprzedawca, bo być może "wiatr ulicy" zepchnął go już z pola widzenia.

Tu i ówdzie dostrec można bezdomnych, którzy są chyba najdłużej śpiacą społecznością w tym kraju, bowiem nie ma znaczenia, czy jest dzień, czy noc, oni po prostu śpią na porozkładanych kartonach nie bacząc na okoliczny zgiełk.

   Próbuję mimo wszystko zatrzymać się na chwilę i chłonąć smak i zapach tej ulicy, a jest co wdychać... Bo jeśli powiedziałbym po prostu, że zapach stęchlizny pomiaszany z wilgocią jest tu dominujący, to nie powiedziałbym nic. Niesamowitym jest pomieszanie tylu bodźców na tak małej przestrzeni, te nagłe zwroty pomiedzy doznaniami przyprawiającymi o mdłości, a tymi, od których normalnie człowiekowi aż jeść się chce, co zresztą co chwila prowadzi do skosztowania, powąchania, przyglądania sie, czy brania do ręki wszystkiego, co te właśnie bodźce powoduje.

   Słońce jest juz wysoko, rozsunęło właśnie monsunowe chmury i osusza trochę wypłuczyny i rynsztoki ulicy. I kiedy wydaje mi się, że ogarniam, że widzę tę ulicę w całej jej okazałości, to nagle, ale jednak powoli wyjeżdża za bocznej uliczki chłpak na słoniu. Zbliża się do mnie, ja mimo woli przystaję i gapię się po prostu nie mogac zrozumieć, jak on chce się tędy przedostać, przejechać, przemieścić, bo nie wiem, jak nazwać formę ruchu wykonywaną pomiędzy handlarzami, skuterkami, tłumem ludzi, bezdomnymi leżącymi dokładnie teraz między jego nogami. I nikt chyba oprócz mnie nie zwraca na tego słonia uwagi, bo przeież to takie normalne, takie naturalne, no bo jak inaczej niby ma się przemieszczać słoń...

 

   Przed wejściem do świątyni sikkijskiej po murach skaczą małpy czekając tylko na resztkę jedzenia, bądź zwyczajnie wyszukując ofiary swojej planowanej kradzieży. Każdy wierny, ale jak się okazuje też odwiedzający tę świątynię przed wejściem otrzymuje ulepioną na prędce i odręcznie kulkę z papki gotowanych owoców, zbóż i orzechów. Wprawdzie lepiej zapomnieć moment i szczegóły lepienia tej kuli i skupić się na jej smaku, co też i ja zrobiłem. Fajna, miękka, ciepła, słodka, nieznajoma... A wtedy przychodzi ochota na dokładkę, którą bez problemu można dostać, udając, że się wchodzi po raz pierwszy.

   Mnisi mieszkający tuż przy świątyni mają w zwyczaju i chyba w obowiązku ugościć każdego pielgrzyma strawą, czy też innym posiłkiem. Chcąc sprawdzić tę nieopisaną wyższość nad naszymi duchownymi, ładujemy się, chyba trochę bez pytania na "plebanię". Wprawdzie nikt nie celebruje jakoś specjalnie naszej wizyty, ale witają nas i polecają spocząć na posadzce, gdzie zostaniemy właśnie poczęstowani. Nie mogąc pozostawić mojej ciekawości niezaspokojonej nie siedzę bezczynnie, tylko idę cichaczem za mnichem do kuchni, gdzie widzę chyba z 12 kuchcików przygotowujących wielki kocioł jakiejś strawy i lepiących w kółku setki placków, które zaraz trafią do pieca. Mnich karci mnie delikatnie wzrokiem, więc cofam się czekając na podłodze, gdzie za chwilę będzie nam podana papka z soczewicy, ciabatta, zestaw dziwnych surówek, jeszcze jedna papka niewiadomego pochodzenia, natomiast bardzo wiadomego działania... I tak wśród biegających po jadalni karaluchów zajadamy sie tym od tysięcy lat przygotowywanym posiłkiem, którego doświadczają przybywający tu pielgrzymi, odczywając palenie w ustach jeszcze przez pół dnia oraz przez następny, ale już z zupełnie drugiej strony... 

 

 

bottom of page