top of page

Kraj Środka -

- Chiny

Tai Chi.

 

        Luoyang. Idziemy wieczorem ulicą i nagle widzę 60, może 70 osób wykonujących jakieś ćwiczenia w formie układów choreograficznych. Przystaję, przyglądam się, nikt poza mną nie zwraca na to uwagi, przechodnie zdają się nie zauważać tego, że grupa ludzi wykonuje układy rodem z Tai Chi. Dla mnie jest to absolutne zaskoczenie nie samym widokiem, ale tym, że tam do rzeczy absolutnie normalnych należą wspólne ćwiczenia i szeroko rozumiane dbanie o kondycję fizyczną. A gdzie łatwiej zebrać się, jak nie na placach, czy skwerach, których w chińskich miastach nie brakuje. Później jeszcze wielokrotnie, czy to w Xi'anie, Hohocie, czy Pekinie jestem świadkiem jeszcze bardziej wyszukanych ćwiczeń Tai Chi z użyciem wachlarzy, szabli, czy innych kijów. Za każdym razem wszystkie te sceny są efektem przekonania, ze należy dbać o rozwój zarówno duchowy, jak i fizyczny człowieka.

 

Świerszcz, jak papuga.

 

       W dużych miastach chińskich latem usłyszeć można na ulicach puszczany z olbrzymich głośników dźwięk, który przypomina ostre i natarczywe cykanie świerszcza. Nikt z lokalnych nie zwraca już na uwagi, ale dla przyjezdnych jest to niemal nie do zniesienia. Po jakimś czasie zauważamy, że mimo letnich upałów i wilgotności powietrza dochodzącej do 90%, nie naprzykrzają nam się żadne komary, meszki, muszki, czy inne latające dziadostwo. Dopiero wizyta na targowisku w Xi'anie rozwiewa wszelkie wątpliwości, kiedy to natrafiam na stoisko ze świerszczami. Świerszczami dużymi, jak papuga, zresztą również sprzedawanymi w podobnych klateczkach. Otóż wszystkie te zabiegi, czy to sztuczne odstraszanie, czy ustawienie sobie w domu klateczki z cykającym świerszczem odstrasza ewentualne moskity zapewniając domownikom upragniony spokój.

 

Don't spit, please…

 

       Na chińskich ulicach dzieje się wszystko, zarówno to, o czym można często przeczytać, czy usłyszeć w mediach, jak przygotowywanie jedzenia na różne sposoby, po te, którymi mieszkańcy Państwa Środka raczej woleliby się nie chwalić. A konkretnie mam na myśli nawyk Chińczyków do plucia i to takiego, że na jego widok żołądek podchodzi do gardła. Nie potrafię tego zrozumieć, a zwłaszcza powszechności "pozbywania się" nadmiaru śliny (i nie tylko…) przez ludzi zarówno wyglądających na niż społeczny, jak i tych przechadzających się w garniturach. Jest to na tyle obrzydliwe, ze przez pierwsze dni naszej podróży jest przedmiotem dyskusji i rozczarowania lokalną kulturą.

 

Zupka chińska.

 

       Natomiast bardziej przyjemnym tematem pozostaje chińska kuchnia, a w niej zaskoczenie powszechnością spożywania tu zupek chińskich. Ale chyba bardziej niż ich popularność zaskakuje mnie sposób ich jedzenia. Otóż wszyscy, bez wyjątku zupkę chińską (makaron z różnymi mieszankami) jedzą pałeczkami. Wygląda to tak, że najpierw wyjada się makaron, a później, jak piesek, wypija, siorbiąc przy tym obowiązkowo, z miski zupkę. Przez cały czas mojego pobytu oraz bez względu na miejscowość za każdym razem obserwowałem jedzących je Chińczyków i scenariusz był zawsze taki sam.

Oddzielny rozdział można by napisać o egzotykach kulinarnych, jakimi można się uraczyć na gastronomicznych odcinkach lokalnych targowisk. Pierwsze wrażenie jest takie, że Chińczycy jedzą chyba wszystko, co się rusza, lata, czy przedstawia z naukowego punktu widzenia, wartość żywieniową. W pierwszym stoisku jemy smażone w woku ślimaki, później próbujemy larw, o wybór których najpierw pyta nas kucharz, gdy są jeszcze żywe, byśmy sami dokonali wyboru, czy takie właśnie nam odpowiadają. Po fachowych oględzinach decydujemy się na wybór kilkunastu sztuk, po czym wszystkie szybkim ruchem trafiają do skwierczącego oleju i już za trzy minuty możemy zajadać się nimi, oczywiście pałeczkami. Gdyby nie zakodowana niechęć do robactwa i owadów, jako potencjalnego pożywienia, można by powiedzieć, że są nawet smaczne, a na pewno zdrowe - 100% białka w konsystencji gotowanych pieczarek. W larwach Chińczycy chyba się specjalizują, bo tego ruszającego się robactwa jest naprawdę sporo i co chwilę jesteśmy zaczepiani i zachęcani, by zaspokoić apetyt tę właśnie przekąską. Inną atrakcję kulinarną stanowią świerszcze i szerszenie. Te, niestety są już upieczone, pewnie z racji tego, że ciężko byłoby je wybierać/łapać tuż przed przyrządzeniem. Tu moje zdumienie jest jeszcze bardziej spotęgowane rozmiarem tych dobrodziejstw -  takiego szerszenia naprawdę nie chciałbym spotkać… Pod tym względem chyba tylko bardziej byłem zaskoczony, kiedy w Malawi częstowali mnie lokalnym przysmakiem, jakim są smażone (tylko w ściśle określonej porze roku) termity (przestrzegali przy tym, żeby nie jeść za dużo, bo może to niekorzystnie wpłynąć na perystaltykę jelit…) oraz na Siberucie (Indonezja) żywymi pędrakami, świeżo wyciąganymi ze starego sagowca… (skusiłem się tylko na smażone, bo czułem, że konsumpcja żywych może być groźna dla postronnych…) Ponadto chińska kuchnia oferuje też suszone gąsienice (twarde i ogólnie mało smaczne, z wyglądu też nie bardziej zachęcające). Takie gąsienice są również na wyposażeniu każdego szanującego się targowiska w Afryce. Ponadto można tu zjeść zupę z uszu kota, węża obieranego żywcem ze skóry i smażonego na gorącym oleju lub żółwia. Tych przysmaków jednak nie spróbowaliśmy - zbyt duże pomieszanie smaków;-)

 

Śniadanko w Huangshan.

 

       Góry Huangshan. Siedzę na śniadanku w najwyżej położonym schronisku w tych niesamowicie urokliwych, acz mało znanych chińskich górkach. Na śniadanko podano kleik z ryżu, dokładnie taki, jaki się podaje po operacji, kiedy jeszcze nie można nic jeść. Mnóstwo kleiku, całą miskę. Do tego przysmażone kawałki kurczaka, jakieś chrupiące fasolki i coś na wzór naszych grzanek, które wrzuca się do zupy. Z całego tego menu rzeczami absolutnie jadalnymi i smacznymi są właśnie te przystawki. Nie można tu nie wspomnieć, że kuchnia chińska jest bogata w przyprawy, a potrawy bywają aż nadto doprawione. Rzeczą, której naprawdę nie da się ruszyć, jest ów kleik. Tak więc śniadanie wygląda tak, że po 5 minutach wszystkie talerzyki z przystawkami są puste i siedzę przyglądając się wielkiej misce z białawą mazią. Naprzeciwko mnie przy tym samym stole zasiada rodzinka chińska. Dostają dokładnie to samo, co ja. Przyglądam się jak ojciec z matką, a za nimi dwójka dzieciaczków wsuwają sam kleik. Jedzą, aż im się uszy trzęsą. Po kolejnych pięciu minutach ich miska, w przeciwieństwie do mojej jest pusta. Natomiast nikomu nawet nie przyszło do głowy, by przystawkami choć trochę nadać jakikolwiek smak kleikowi mieszając je razem, co, jak się już wcześniej domyśliłem, w taki sposób należało uczynić. Nic z tych rzeczy. Po opróżnieniu miski kleiku wszyscy wstają i zostawiają nienaruszone przystawki…

  

bottom of page