top of page

Somaliland -

- brzydki kraj przyjaznych ludzi

  Abdi prowadzi już trzynastą godzinę naszego prawie dwudziestoletniego LandCruisera po afrykańskim offroadzie. Wreszcie checkpoint na przedmieściach Hargejsy. Podchodzi do nas żołnierz uzbrojony w AK47 i coś zaczyna krzyczeć do Abdiego. Ten mu odpyskowuje, wywiązuje się kłótnia. Abdi, niesiony jeszcze wigorem, jaki dało mu całonocne żucie czatu, wyskakuje z samochodu i podbiega do wojaka popychając go tak, że tamten zachwiał się na nogach. Odpyskowując Abdiemu chwyta karabin i wymierza w naszego kierowcę. Ten jakby widział w nim tyko pistolet na wodę, nawet na niego nie zerknąwszy wymierza żołnierzowi policzek płaską ręką. Po tym liściu, zbrojny, niczym byk raniony piką wybucha wykrzykując coś i zaczyna wymachiwać karabinem, trochę chyba zdziwiny postawą naszego drajwera. Abdi nie robi sobie nic z tego i drze się popychając wciąż uzbrojonego soldata z wymierzonym w niego i nasz samochód AK47. Siedzimy w milczeniu, nikt nawet się nie próbuje się odezwać. Próbujemy domyśleć się o co chodzi w tej całej przepychance. Pomimo całonocnego zmęczenia zajście to działa lepiej niż poranna kawa, powoli czuję, jak zasycha mi w gardle. Patrzę, obserwuję teraz każdy gest Abdiego popychającego i wrzeszczącego na strażnika i żołnierza, który z każdym słowem bliższy jest użycia swojej ,,zabawki". Patrzę na zmieniający się kierunek wyznaczany przez lufę karabinu, która wędruje a to wskazując na brzuch Abdiego, a to zrównując się ze szczerbinką, na drzwi naszego samochodu stojącego dosłownie dwa metry od tych rozjuszonych kogutów. Wreszcie dowiadujemy się. Chodziło o kontrolę paszportową. Podobno strażnik ten nie był do tego upoważniony, co Abdi nad wyraz dobitnie próbował mu wypersfadować. Na szczęście po tej chwilowej przepychance nasz drajwer wskakuje chyba jeszcze szybciej niż wyskoczył, to samo zresztą robi żołnierz, tylko do swojego samochodu i jedziemy, niczym rajdowcy przez przedmieścia Hargejsy dwoma samochodami do jakiegoś departamentu, do którego przenosi się kłótnia. Tym razem jednak obywa się bez wymachiwania i grożenia kałachem, a miejsce rozjemcy zajmuje starszy rangą wojskowy, któremu towarzyszy chyba z siedmiu innych niedospanych na wpół umundurowanych strażników. W końcu jeden z nich, w wojskowych gaciach z wyciągniętą podkoszulką każe jechać nam jeszcze do innego "urzędu". Historia się powtarza, a my dzięki temu możemy okiem pilotów samochodu rajdowego oglądać budzącą się do życia stolicę Somalilandu. Po kilkunastu prostopadłych zakrętach i zakurzywszy chyba z pół miasta zatrzymujemy się przed jeszcze jakimś innym departamentem znów to innego urzędu, gdzie czeka już na nas sztab około dziesięciu urzędników. Z każdym kolejnym urzędem emocje naszym bohaterom nieco opadają i tym razem rozmawiają już tylko podniesionym głosem. W końcu któryś z nieco bardziej wyspanych funkcyjnych, z ropami w oczach i nieprzełkniętym czatem miedzy zębami mamrocze do nas "passports" i zerkając na nie po chwili daje znak ręką "jechać". Odjeżdżamy, jak przyjechaliśmy, tzn. każdy bohater w swoim aucie. Po kilku ulicach nasi gieroje wychodzą i szorstko wymieniając się "uprzejmościami" rozstają się podając sobie rękę (sic!)…

…tak powitaliśmy Hargejsę…

 

Opowieść druga.

 

    Założyłem swój nowy nabytek i przechadzam się właśnie w nim po Dżibuti City - stolicy Dżibuti. Koszulka z napisem "I love Somaliland" powoduje, że co chwilę słyszymy okrzyki "Somaliland, OK!", "Are you from Somaliland?" i nawet, gdy zadaje się, że akurat nikt bezpośrednio nie widzi mojego napisu, to gdzieś zza rogu dochodzą nas kolejne komentarze. Nie wszystkie jednak wywołują pozytywne emocje. Sklepikarze na mój widok wdają się w soczystą konwersację, która zaraz pewnie kończyłaby się szarpaniną, gdyby nie fakt, że jesteśmy tu jednak potencjalnymi klientami. Większość ludzi w Dżibuti pozytywnie odnosi się do faktu istnienia od 1991 roku Somalilandu, są to zwykle Somalijczycy, którzy stanowią tu większość. Często pochodzą z Somalilandu. Natomiast niektórzy nie uznają faktu istnienia tego nieuznawanego przez żaden kraj na świecie państwa, tłumaczą nam, że jest tylko jedna Somalia i nie ma żadnego Somalilandu. Z naszej perspektywy to jednak spora różnica. Przede wszystkim Somalia od 1991 roku jest ogarnięta wojną domową i gdyby nie stacjonowanie 25tysięcy żołnierzy sił międzynarodowych Unii Afrykańskiej, to tzw. rząd nie byłby w stanie utrzymać kontroli nad przynajmniej większością kraju i padłby ofiarą Al-Shabab, somalijskiej odnogi Al-Kaidy, dysponującej obecnie 14 tysiącami zbrojnych.

 

Opowieść trzecia.

 

     Ahmed, nasz kierowca i przewodnik w jednym po Somalilandzie tłumaczy nam, że teraz najważniejszym celem dla tej młodej i co dziwne, jak na warunki afrykańskie, działającej od 24 lat demokracji, jest uzyskanie uznania jako kraj na arenie międzynarodowej. Ahmed ma 40lat i pamięta dobrze wydarzenia sprzed roku '91, kiedy wraz z rodziną musiał uciekać przed bombami zrzucanymi na Hargejsę przez jego własny rząd. Nie dziwi więc, że ostrzega nas, byśmy czasem nie wpadli na pomysł wyjazdu do Mogadiszu. Ahmed jest z wykształcenia ekonomistą, tzn. ukończył technikum ekonomiczne, ale pracuje jako kierowca trudniąc się przy transporcie obcokrajowców. Tu bowiem kładzie się szczególny nacisk na bezpieczeństwo przybyszów zza granicy i zabrania się podróżowania bez obstawy, więc i my oprócz Ahmeda mamy w swoim tymczasowym gronie również żołnierza z naładowanym AK47 na ramieniu. Rodzina Ahmeda wprawdzie mieszka w Hargejsie, ponad milionowym mieście i stolicy Somalilandu, krewni jednak pozostali wierni swoim zwyczajom koczowniczym i mieszkają w na odludziach w górzystych terenach okolicy Laas Geel. Jest z tego bardzo dumny i kilkakrotnie podkreśla, jak ważne jest dla Nomadów przywiązanie do swoich stad kóz i wielbłądów, z którymi co kilka miesięcy przenoszą obozowisko w poszukiwaniu wody i bardziej soczystej roślinności dla zwierząt. To właśnie brak wody spędza sen z oczu krewnym Ahmeda, zwłaszcza kiedy pora sucha się przedłuża. My właśnie jesteśmy świadkami eksplozji radości i optymizmu, ponieważ od dwóch dni pada tu deszcz po pięciomiesięcznej przerwie. Kiedy zaczyna padać deszcz, to nawet ceny na targu w Hargejsie spadają, a ludzie wychodzą i upajając się widokiem rzęsistych kropel mokną i taplając się po kostki przemierzają ulice miasta, które teraz wyglądają, jak rwące potoki. Mają zupełnie inne miny od naszych, które na widok ulewy jakoś nie dotrzymują kroku tym somalijskim, niesionych entuzjazmem i oczekiwaniem na więcej.

     Somaliland mimo powierzchni prawie wielkości połowy Polski dorobił się jedynie trzech, może czterech asfaltowych dróg, a i w tym przypadku ciężko mówić o drogach, bo są czasem tak dziurawe, że nasz LandCruiser ledwo może sobie z nimi poradzić. Większość szlaków stanowią umowne dróżki podobne raczej do dróg czołgowych, które wiją się czasem równolegle i w zależności od tego, którędy właśnie łatwiej jest przejechać. Tak wygląda właśnie 450kilometrowy odcinek z Hargejsy do granicy Dżibuti. Kilkunastogodzinny offroad, wprawdzie męczący i emocjonujący, obfituje w niezapomniane widoki otaczających gór, które czekają dopiero na odkrycie, penetrację i nadanie im nazw. Co jakiś czas mijamy osady Nomadów, widzimy nielicznych ludzi doglądających swoich stadek. Ich świat w połączeniu z tym niezbadanym lądem dodają pikanterii i utwierdzają nas, w jak dziewiczym kraju przyszło nam podróżować.

bottom of page